poniedziałek, 28 grudnia 2009

2009


Pomału mija ten czas, kiedy nocą budzą mnie ciche stuknięcia a potem dyskretne turkotanie nietłukącej bombki toczonej aksamitną łapką po panelach.
To taki czas, kiedy najsmaczniejsza woda jest w choinkowym stojaku, kiedy wszyscy są w domu i zawsze jest się do kogo przytulić, a porcje żywnościowe nie są wydzielane zbyt restrykcyjnie i często trafiają się nieoczekiwane a smakowite skrawki.
Mija kolejny rok trwania hodowli Scardinius.
To był dobry rok.
Na 'stanie' mamy 3 kotki hodowlane i 2 kastratki.
Wszystkie zdrowe i zadowolone z życia.
W naszej hodowli w 2009 roku na świat przyszły 2 mioty, łącznie 13 pięknych kociaków.
Nikt nie chorował, nikogo nie straciliśmy, wszystko szło dość gładko i zazwyczaj zgodnie z planem.
Rzadko tak się zdarza, więc mam powody do zadowolenia.
A na sam swój koniec, w ramach gwiazdkowego prezentu rok 2009 dołączył do naszego stadka kolejnego pięknego, długo oczekiwanego kota.
Nieoczekiwanym, ale miłym bonusem było poznanie nowych, fantastycznych osób i powiększenie się grona osób, których mogę nazywać przyjaciółmi.
Nie wiem, co nam przyniesie rok nadchodzący, ale mam ogromną nadzieję, że będzie równie dobry jak ten, który właśnie mija.
Że będą fantastyczne wystawy, świetne oceny sędziowskie, może jakieś puchary, spotkania z przyjaciółmi, że urodzą się nowe, piękne kociaki, które znajdą opiekunów równie kochających, jak kociaki roku 2009.
Wiele mam oczekiwań, wiele nadziei i trochę obaw, bo nigdy nie wiadomo, co może się zdarzyć.
Ale optymistycznie patrzę w przyszłość, i tego właśnie życzę Wam wszystkim.
Optymistycznego roku 2010, spełnionych marzeń i wytyczenia nowych celów.
I każdemu ciepłego, mruczącego kota na kolanach.
Przynajmniej jednego.
Szczęśliwego Nowego Roku!

wtorek, 22 grudnia 2009

Send your own ElfYourself eCards
Send your own ElfYourself eCards

Jak widać nasze kotki są nie tylko piękne i mądre, ale również utalentowane!
Oto jak spędzają Święta :)

niedziela, 29 listopada 2009

Ech!


Batman leżał mi na piersiach nieruchomo, jak miniaturowy doskonały sfinks.
Łapeczki elegancko podwinął pod siebie, do środka, a wysoko uniesioną główkę trzymał prosto wpatrując się maślanym, miłosnym wzrokiem w moją twarz.
Prawie bezgłośnie szeptałam mu czułe słówka, jakim jest pięknym kotkiem, jakie ma śliczne uszka, oczka, nosek i ogonek i w ogóle jaki z niego elegancki Batmanek, a na jego małej buźce malował się wyraz coraz to większego rozanielenia i miłości i minę miał coraz bardziej głupkowatą, a od intensywności wpatrywania się we mnie zrobił lekkiego zeza.
Zanim usłyszałam cichuteńkie mruczenie poczułam, jak jego drobne ciałko wpada w wibracje.
W końcu nie wytrzymał tego naporu uczuć, przewrócił się na bok, wyciągnął przed siebie łapki i z rozmachem przycisnął rozpostarte rączki do mojej brody.
Potem podciągnął się wyżej i zaczął mnie z zapamiętaniem lizać po brodzie, policzkach, oczach...
Ech.... i nietoperze potrafią kochać!

niedziela, 18 października 2009

Minimini



Urodziła się ostatnia, siódme dziecko Bi.
Urodziła się dobrą chwilę po tym, jak już wszyscy przyjaciele dostali sms-y, że poród się zakończył i mamy 6 kotków na literkę O.
Ważyła 78 gramów i była tak maleńka, cieniutka i długa, że przez dłuższą chwilę zastanawiałam się, czy to stworzenie w ogóle będzie żyć.
Ale miała w sobie wielką wolę życia, spore zasoby energii i żyje.
Pierwszy tydzień spałam z nimi na podłodze, żeby właśnie okruszynę przysuwać do bibiusiowych sutków, gdy większa i silniejsza szóstka malców najedzona szła spać.
Kryzys mlekowy, który miała Bibi kilka dni po porodzie, i który trwał kilka ciężko długich dni, najbardziej dotknął Minimini.
Nie najlepiej tolerowała sztuczne dokarmianie, a nawet niewielka biegunka u takiego maleństwa spowodowała niemiły spadek wagi.
Potem mleczarnia zaczęła pracować pełną parą i było lepiej.
Kruszyna dzielnie ssała i dzielnie przybierała, chociaż wolniej, niż reszta kotków.
Potem zaczęłam wprowadzać kociętom pokarm stały.
I zaczęły się schody.
Mięsko- fuj, babycat-fuj. Wszystko -fuj. Dla Minimini oczywiście.
Siwe włosy, nieprzespane noce, zgrzytanie zębów, przekleństwa, zaklęcia i dziesiątki prób nakarmienia smarkatej czymkolwiek. Nic.
I jak już miałam czarne myśli, ni z tego, ni z owego, zaczęła jeść. Kurczaka.
Oczywiście z ręki i po wielkich prośbach, ale je.
Albo nie je. Zależy. Jakoś przybiera na wadze, ale mogłaby szybciej.
Przerażająco krucha jest. Delikatna. Śliczna. Calineczka.
Niby nie jest już źle, ale strach mi ściska żołądek za każdym razem, jak podsuwam jej coś do zjedzenia, a ona odwraca piękną główkę.
Dlaczego właśnie ją tak kocham?
Dlatego, ze jest jak filigranowa, porcelanowa figurka?
Dlatego, że zamiast jeść, wspina mi się na mnie i mości pod brodą z westchnieniem zadowolenia?
Dlatego, że patrzy na mnie z taką powagą i mądrością w przepastnie wielkich oczkach?
Nie wiem dlaczego.
Ale wiem, że jeśli coś złego się z nią stanie, złamie mi to serce.
Urodziła się nieoczekiwana, niespodziewana, nieplanowana, ukochana.
Moja Minimini.

niedziela, 4 października 2009

Siedem życzeń Bibi



Niezbadane są wyroki kociogłowej Bastet, która trzyma w rękach rząd serc i dusz swych cichołapych podwładnych.
Dość szybko wiadomym się stało, że w swoim drugim podejściu do macierzyństwa Bibi nie wykręci się jednym maluchem, jak było to za pierwszym razem.
Brzuch Bi dość szybko osiągnął pokaźne rozmiary i stanowczo utrudniał jej życie, wszak zielonookie blondynki nie są stworzone do dźwigania brzucha wielkości sporej piłki.
Bibi w tej ciąży była kapryśna, wymagająca, marudna i maksymalnie domagająca się naszej uwagi, ciągle siedziała na kimś, poza ludźmi jedynym akceptowalnym miejsce wypoczynku była futrzasta oponka.
Ostatnie tygodnie były bardzo ciężkie, trzeba było jej pomagać we wchodzeniu na wyższe miejsca i w higienie. Bibi jadała niezliczoną ilość mikroskopijnych posiłków, bo rozpychające się dzieci zabrały miejsce żołądkowi. Nocą przeniosła się z pod kołdry na moją poduszkę i spała kurczowo przytulona do mojej twarzy.
Z książkową dokładnością zaczęła rodzić swoje dzieci w 65tym dniu ciąży.
Obudziłam się po 4, bo coś pomoczyło mi stopę. Uświadomiłam sobie, ze przy mojej nodze leży gorąca Bi i natychmiast otrzeźwiałam. Pierwszy kociak urodził się pod kołdrą w moim łóżku.
Potem przeniosłyśmy się do porodówki i tam rodziły się kolejne dzieci Bi.
Szybko, sprawnie i bez końca przychodziły na świat maleńkie, różnokolorowe, karakułowe kocięta.
Kiedy Bi urodziła ostatniego malca i zmęczona drzemała ze swoimi dziećmi przyszło mi do głowy, że nie będzie łatwo wychować te kociaki.
Bo chociaż niezbadane są wyroki Bastet, smukłej, kociej bogini, to jednak nie jest w porządku zrzucić na głowę blond matce jedynaka siedmioro dzieci za jednym zamachem.

czwartek, 28 maja 2009

[...]

Weszła mi na kolana i na chwilę zastygła nieruchomo. Zastanawiała się, jak się położyć, bo już trudno znaleźć wygodną pozycję.
Podłożyłam jej dłonie pod brzuch, a ona wyciągnęła się na całą swoją długość i szerokość.
Poczułam jak się ruszają, stadko małych pływaków kopiących silnymi nóżkami, przepychających się w środku, jeszcze nie całkiem gotowych do wyjścia na świat.
Ona podniosła głowę i popatrzała na mnie spokojnie tymi swoimi rozumnymi oczami.
Jakby chciała powiedzieć, że tym razem też wszystko będzie dobrze. Jak zawsze.
Pogładziłam ją po pleckach, a ona przymknęła oczy.
Obie wiemy, że to już niedługo i chyba obie wiemy, że po raz kolejny przejdziemy przez to razem.
Gdy nadejdzie czas, ona mnie zawoła, a ja będę przy niej, kiedy na świat będą przychodzić jej dzieci.
A na razie leży na moich kolanach, z napęczniałym brzuchem ufnie złożonym w moich dłoniach.
I kocham ją coraz bardziej. Za każdą taką chwilę która była, która właśnie jest i która będzie.
Moja dobra, mądra kotka.

czwartek, 30 kwietnia 2009

Na maxa


To była ta najgłębsza faza snu. Wiecie, ta, kiedy to obudzony nagle człowiek nie wie nie tylko , jak się nazywa, ale nawet na jakiej planecie żyje. I zapewne dlatego najpierw poczułam niepokojące gorąco i wilgoć w uchu. Dopiero po dłuższej chwili dotarł do mojego uśpionego mózgu dźwięk mruczenia.
Mruczenia przerywanego charakterystyczną, ćwierkającą 'czkawką' w momencie, gdy kotu kończy się powietrze i musi nabrać nowy oddech. Tak mruczą tylko devony.
Wtedy spłynął na mnie spokój, bo zrozumiałam, że to nie jakaś śmiertelna choroba ucha, tylko Diabeł mruczący z otwartą w miłosnym zapamiętaniu paszczą prosto w mój kanał słuchowy.
Do kompletu serwowała mi profesjonalny masaż ramienia wykonywany z maszynową precyzją za pomocą mięciutkich, diabelskich łapek o cudnych, czarno-różowych podusiach.
Diabeł to taki kot, który w każdą czynność wkłada całą siebie.
Gdy chce jeść, biegnie w stronę miski na krzywych łapkach, kołysząc się na boki jak stary marynarz, z ogonem prościuteńko do góry, krzycząc, że mam się pospieszyć bo ona zaraz zemdleje z głodu.
Gdy poluje na muchy potrafi nieruchomo, z niezwykłą cierpliwością śledzić wzrokiem obiekt i tylko drgający energicznie koniuszek ogona zdradza ekscytację, która spina jej krępe ciałko.
Gdy opiekuje się kociakami, uszy maluchów są wylizane aż do mózgu, noski i oczka lśnią czystością, a każdy włosek dziecięcych futerek jest ułożony we właściwym kierunku.
Gdy jest zła, boleśnie szczypie zębami, a kiedy jest naprawdę wściekła, bez wahania używa pazurów i wtedy trzeba naprawdę uważać. Każdy z domowników miewa na skórze ślady diabelskiego niezadowolenia, jeśli w porę nie wykaże się refleksem. I ludzie, i koty.
Ale gdy Diabeł kocha, to też całym sercem. A nawet bardziej. Może ma gdzieś drugie, zapasowe serce, przeznaczone wyłącznie do kochania?
Bo czasem męczące jest to, ze Diabeł wszystko robi na maxa. Ale kiedy gaszę światło, ona przychodzi na poduszke, obejmuje moją twarz łapkami, gada cichuteńkie, kocie opowieści, przeznaczone tylko dla moich uszu, a potem śliniąc mi policzek, śpiewa ćwierkająco-czkającą kołysankę to wiem, że czasem dobrze, jesli ktoś się na maxa cieszy, złości i .....kocha.

piątek, 17 kwietnia 2009

Długo i szczęśliwie.


Zakończyła się historia kolejnego miotu urodzonego w moim domu.
Miot M to był osobliwy miot, albowiem składał się z jednej sztuki kociaka. Kociak był jeden, ale pomysłów i energii miał przynajmniej za porządny, trzykotkowy miot, a może i trochę więcej.
Miot M podobał się wielu osobom, a że był rozpieszczonym do granic możliwości jedynakiem, miałam cichą nadzieję, że trafi do kogoś, kto będzie ze mną w ścisłym kontakcie. Będzie dzwonił i pisał, co u małego słychać. Będzie przysyłał fotki, a może czasem zaprosi na kawę.
Po miocie L poprzeczka była bardzo wysoko zawieszona, bo miot L w całości trafił w dobre i zaprzyjaźnione ręce. Do ludzi, którzy kochają, dopieszczają i zdają regularne raporty.
Trzeba jednak uczciwie przyznać, że obecna opiekunka miotu M jak najbardziej dała radę sprostać temu trudnemu zadaniu i jest wzorową Milusiopanią.
W miocie M podoba jej się wszystko, co jest miodem na moje nieco skołatane rozstaniem serce.
Krzepiąca jest świadomośc, że Aga i złotooki Milky Way są dla siebie stworzeni.
I naszła mnie taka refleksja, że jestem szczęściarą.
Moje kociaki mieszkają u dobrych ludzi, są zadbane i kochane.
I mam nadzieję, że już zawsze do takich ludzi nasze maluchy będą trafiać.
Że będzie jak w bajkach: długo i szczęśliwie.

A tak na marginesie; o ludziach, których poznałam dzięki kotom mogłabym dużo i długo. I pewnie kiedyś się zbiorę i napiszę. Bo jest o kim i o czym.
A tymczasem tą drogą pozdrawiam Was wszystkich gorąco. Nie będę wymieniać imion, bo Wy już dobrze wiecie, kogo mam na myśli ..... ;)

czwartek, 26 lutego 2009

Brave heart


Biżunia zrobiła kolejny przewrót w powietrzu, spadła na plecki, złapała miękką, jaskrawozieloną piłkę wielkości sporej pomarańczy i w tej samej chwili wbiła w nią wszystkie pazury przednich łapek i zęby. Kiedy zielona ofiara była unieruchomiona, bez szans na ucieczkę, Biżunia całe swoje liliowe serce włożyła w napęd tylny, i zaczęła z niesamowitą prędkością i siłą kopać piłkę nóżkami o delikatnych, różowych poduszeczkach, uzbrojonych w zabójczo twarde i ostre pazury.
Od początku było widać, że w tym starciu piłka jest na przegranej pozycji, a Biżunia udowadniała to dobry kwadrans, zabijając ją bezlitośnie.
Podskoki, obroty w powietrzu, wygibasy, szybkie precyzyjne ruchy, za którymi ledwo można nadążyć wzrokiem, a wszystko w akompaniamencie pomiałkiwań, które w momentach największej ekscytacji przechodziły w zgrzytliwe popiskiwanie.
Kiedy Biżunia się urodziła, jedynym objawem życia, jaki wykazywała było bicie serca. Biecie słabe i nie tak szybkie, jakby należało.
Maleńkie, kruche ciałko było zupełnie bezwładne, bez żadnych odruchów, różowo-siny języczek zapadał się w gardło, a dziąsła były przerażająco blade.
Mimo dokładnego odśluzowania i oczyszczenia pyszczka nie wciągnęła powietrza w płuca.
Nie oddychała. W zastraszającym tempie zaczęła się robić coraz chłodniejsza.
Dostała od weta pod języczek kropelkę leku, który miał ją pobudzić do oddychania, a ja zaczęłam reanimację.
Ciężko opowiedzieć, jak trudno jest reanimować kociaka, który waży 80 gramów.
Jaki koci noworodek jest maleńki.
Jak nagle okazuje się, że kobiece palce są za duże, żeby wyjąć miniaturowy języczek z gardła, jak całe ciałko podskakuje pod szarpnięciami masażu, jak nie bardzo wiadomo, w którym miejscu ucisnąć malusią klatkę piersiową, jak brutalne jest każde działanie w porównaniu z kruchością małej istoty, o życie której trzeba podjąć walkę.
Ręce mi się trzęsły i byłam przerażona, że coś jej zrobię. Owszem, wcześniej też reanimowałam kociaki, ale żaden dotąd nie był tak.... martwy, jak Biżunia.
Każde działanie wydawało mi się zbyt brutalne, miałam wizje połamanych kosteczek.
W końcu zrozumiałam, że ona i tak nie żyje, i jeśli nie będę nic robić, to nie ściągnę jej zza tęczy, którą już przekroczyła trzema łapkami.
Nie oddychała, ale serce biło, wiedziałam, że toczymy tę walkę o życie razem.
W końcu, po jakimś przerażająco długim czasie zobaczyłam słaby ruch klatki piersiowej.
Łzy ulgi i ogromnej radości zapiekły mnie pod powiekami i wiedziałam, że już wraca do żywych.
Dopiero po dwóch godzinach Biżunia zaczęła się zachowywać, jakby nie wybierała się już na tamtą stronę. Zawinięta w pieluszkę leżała na kaloryferze i spokojnie, miarowo oddychała.
A najbardziej niesamowite było to, że przed upływem sześciu godzin wcale nie była mniej żywotna od swojego rodzeństwa.
Moja mała, dzielna wojowniczka.
Nic dziwnego, że polowanie na piłkę wyglądało tak, jak wyglądało.
W starciu z koteczką o takim walecznym sercu miękka, jaskrawozielona piłka wielkości sporej pomarańczy od początku była na przegranej pozycji.

czwartek, 12 lutego 2009

Oglądamy film...
























Czasami hodowanie kotów przypomina oglądanie filmów.
Każdy film jest o czymś innym, chociaż niektórzy bohaterowie pojawiają się w każdym odcinku.
Każdy opowiada inną, dłuższą lub krótszą historię, ale każdy kończy się tym samym: odejściem kociąt z domu.
Film, który właśnie oglądam, zbliża się do tego momentu.
Pierwsza wyprowadzi się Lilijka. Moja śliczna, kochana dziewczynka. Koteczka, która dużo gada głosikiem skrzypiącym wieczną chrypką, której futerko mieni się różowo-srebrnym odcieniem, której duże oczy już mają ciepły odcień pomarańczowego płomienia. Chuda, długonoga, wszędobylska i szybka. Lilijka szalona, delikatna, czuła i rozpieszczona.
Cieszę się jak zawsze, kiedy kociak wyprowadza się do zakochanego w nim człowieka.
Smutno mi jak zawsze, kiedy muszę pogodzić się z tym, że wspólne noce i dnie nieodwołalnie i na zawsze się kończą.
Na razie jednak, jeszcze przez kilka dni, oglądam ten mój film, który nieubłaganie zbliża się do znajomego końca.

czwartek, 5 lutego 2009

Zły dzień Lucjana


Ten dzień rozpoczął się dla Lucusia fatalnie, a mianowicie brakiem śniadania.
Lucka od razu dopadło niepokojące przeczucie, że dzień, który zaczyna się brakiem śniadania, nie może być dobrym dniem. Do tego duża wcześnie wstała i zaczęła się od rana gorączkowo krzątać po mieszkaniu.
Po godzinie 9, kiedy to przyzwoite koty w przyzwoitym domu jedzą drugie śniadanie, Lucuś nadal chodził głodny, nikt nie reagował na jego błagalne śpiewy, zabieganie drogi i wymowne, dłuuugie spojrzenia w oczy.
Co gorsza, Lucuś ze swoimi liliowymi siostrami został zapakowany do pudełka i uniesiony w nieznane.
Siostrzyczki siedziały cichutko, a Lucek w imieniu całej trójki wykrzykiwał pretensje na zmianę z zaniepokojonym jojczeniem i trochę wymuszonym popłakiwaniem.
W końcu został uwolniony w niedużym, jasnym pomieszczeniu. Wyszedł z transporterka i jak to miał w zwyczaju, roztoczył swój urok osobisty mrucząc głośno z ogonkiem postawionym na sztorc i wyprężonym do głaskania grzbiecikiem.
I wtedy spotkała Lucusia druga straszliwa niesprawiedliwość tego dnia.
Zamiast (w końcu!) śniadania, Lucuś dostał zastrzyk w czarną dupkę aułałałałaaaa........
Po chwili świat zrobił się jakiś niewyraźny i więcej Lucuś nie pamięta.
Obudził się z okropnym ssaniem w żołądku. Na trochę miękkich nóżkach poszedł siusiu, po czym zameldował się przy miseczce, we wzorcowym siadzie i ze wzrokiem skrzywdzonego basseta.
Nareszcie duża się zlitowała i Lucuś zjadł okropnie późne śniadanie.
Z pełnym brzuszkiem zakopał się w kocyku i zasnął.
Sen ma cudownie regeneracyjne właściwości.
Lucuś obudził się potwornie rześki i żwawy. Chciało mu się pić, więc pomaszerował do poidła. Kiedy pił, woda wydawała śmieszne, bulgoczące dźwięki, które Lucka zafascynowały.
Zaczął więc wychlapywać łapką wodę z pojemnika. Kiedy już wychlapał coś chyba około litra, zaczął biegać po mokrej plamie wydając dzikie, indiańskie okrzyki radości, a jego mięciutkie łapki roznosiły wodę na coraz to większą powierzchnię podłogi.
A im szybciej Lucuś biegał po mokrym, tym bardziej się ślizgał, zarzucało go i upadał i ślizgał.... niezła jazda!!!
Normalnie jak jazda figurowa i snowboard w jednym.
I był bardzo zły i rozczarowany, kiedy duża na niego nakrzyczała i wytarła do sucha calusieńką podłogę, a wszelkie próby wychlapania nawet ociupinki wody brutalnie tłumiła w zarodku gniewnymi krzykami. I o co te nerwy?
W taki kiepsko rozpoczęty dzień kot musi jakoś odreagować, inaczej mógłby mieć problemy emocjonalne, prawda?
Po kolacji Lucuś umył łapki, pyszczek, wyczyścił czarne futerko i dopadła go chwilka refleksji: czy ja czegoś gdzieś nie zostawiłem?
Tak Lucusiu, zostawiłeś dzisiaj jajka w gabinecie weterynaryjnym.
Ale nie było chyba tak źle, co?

środa, 7 stycznia 2009

Mruczenie


A ucho bolało mnie jak cholera. Od leków bolał mnie żołądek, a od leżenia plackiem wszystko. Zniecierpliwione moim kręceniem się koty, poszły spać w inne rejony, zostawiając mnie w łóżku samą.
Oliwka przyszła sprawdzić, dlaczego jeszcze nie śpię. Wskoczyła na oparcie kanapy i dłuższą chwilę, jakby nie dowierzała własnym oczom, wpatrywała się intensywnie w ciemność, czy aby na pewno wszystkie miejscówki są wolne.
Gdy tylko stwierdziła, że tak, usadowiła się ostrożnie w zgięciu mojej ręki. Posiedziała chwilę, nadal byłam tylko ja i ona. Z cichym sapnięciem położyła się.
Pogłaskałam ją po główce a one włączyła mruczenie. Silne, wibrujące, głośne.
Mruczała, mruczała.... i pomalutku, od tego terkotu wpadło w rezonans moje łóżko, potem pokój, potem noc a na koniec mruczał cały świat.
Nie wiem kiedy zasnęłam, ale tej nocy nic mnie nie bolało.

czwartek, 1 stycznia 2009

Poród rodzinny


Wszystkie moje kotki chcą i wymagają mojej obecnosci przy porodach, niektóre też życzą sobie pomocy. Tak jest od miotu A i nie wyobrażam sobie, żeby miało być inaczej, żeby były osamotnione w takiej ważnej i trudnej chwili.
To, że Jamie będzie rodzić ze mną było od początku jasne.
Całą ciąże była jak przyklejona do mnie, spała na mojej klatce piersiowej z nosem wtulonym pod brodę, chodziła za mną jak cień, a każde wyjście z domu wyrzekała mi niskim, pełnym pretensji głosem.
Jednak to, że urodziła prawie na mnie, było pewnym zaskoczeniem.
Bez jednego dźwięku, bez kręcenia się, po cichutku, w środku ciemnej nocy, wtulona w mój brzuch Jamie urodziła swoje pierwsze dziecko. Usłyszałam cichutki pisk, po omacku natrafiłam ręką na coś mokrego, zerwałam się na nogi z prędkością wyczynowego sportowca, a jak zapaliłam światło zobaczyłam na prześcieradle wodnisto-krwistą plamę, pośrodku której leżało czarne maleństwo w resztce błon, Lucuś.
Potem już nie było tak lekko i jego dwóm liliowym siostrom pomogli na ten świat przyjść weci.
Gdy Jamie z nowonarodzonymi dziećmi w spokoju położyła się w budce uaktywniły się więzi rodzinne.
Do gniazdka weszła, z gracją i z najwyższą ostrożnością stawiając cienkie, białe nogi mama Jamisi - Blue. Weszła i od razu zajęła się swoją wymęczoną trudami porodu córką. Nie piszczącymi maluszkami, tylko swoim dorosłym dzieckiem.
Jestem przekonana w 100%, że to własnie dzięki czułej opiece i stałej obecności Blue, Jamie tak łatwo weszła w rolę perfekcyjnej, kociej mamy.
Czas Bi miał nadejść półtora miesiąca później.
W tym czasie Blue i Jamie z dziećmi rezydowały już w naszym pokoju, w wymoszczonym kocem wilkinowym koszu.
Od początku miałam przeczucie, że Bi będzie miała jednego kociaka. W końcu nadszedł jej dzień.
Przygotowałam jej czyściutką budkę, zamknęłam się z nią sama, cisza, spokój: rodzimy.
Przetrzymała mnie 4 godziny na podłodze, w tym czasie musiałam głaskać jej brzuszek, a ona kręciła się szukając wygodnej pozycji i mruczała wypuszczając z furkotem powietrze przez poczerwieniały z wysiłku nosek.
Gdy odeszly jej wody wiedziałam, że to już niedługo. Ona chyba też to wiedziała, bo nagle wstała, wyszła ze swojej budki i zażądała natychmiastowego otworzenia drzwi. Tłumaczyłam jej przez dłuższą chwilę, że powinna się położyć i skupić na czekającym ją zadaniu. Nic to nie dało.
Pomyślałam, że może, jak to bywa z niedoświadczonymi kotkami, skurcze parte każą jej udać się do kuwety, ale nie.
Wypuszczona natychmiast pobiegła do wiklinowego kosza, ułożyła się między podskakującymi kociętami Jamie i zaczęła szykować do porodu.
Po kilku latach hodowli jedną zasadę uważam za żelazną: nigdy nie kłócić się z rodzącą kotką, bo ona i tak zrobi to, co uzna za stosowne. A jak się z nią pokłócisz, ona może spakować zabawki i wstrzymać poród.
Cóż mogłam zrobić? Zaniosłam kociaki do drugiego pokoju, żeby Bi miała chociaż trochę spokoju.
Jak wróciłam, Bibi była już pod dobrą opieką. Z prawej strony kosza siedziała Jamie i lizała Bibi po głowie między uszami, z tyłu przytuliła się do niej Blue i uspokajająco lizała ją po grzbiecie.
Z przodu przyklęknęłam ja i głaskałam jej napięty brzuch.
Najwyraźniej dla Bibi były to warunki idealne, bo akcja porodowa natychmiast nabrała tempa i filigranowa Bibi, po półtoragodzinnym wysiłku urodziła swojego jedynaka, pięknego, biało-rudego kocurka o wadze 102 gramy.
Określenie "poród rodzinny" nabrało dla mnie nowego wymiaru.
Rodzące w moim domu kotki czują się lepiej i bezpieczniej, gdy nie są same.
A najlepiej jest, gdy za łapkę trzyma nie tylko człowiek, ale też kocia rodzina.
Lubią być razem na codzień i w chwilach szczególnych, a więzi między nimi są bardzo silne.