poniedziałek, 27 grudnia 2010

Okropniaste Święta

W tym roku Mikołaj straszliwie oszukał kocice.
Po pierwsze: nie miał czerwonego, mikołajowego stroju, tylko granatowy, z czerwonymi wstawkami.
Po drugie: nie miał siwej, nobliwej brody, tylko rozczochraną, niepoważną grzywkę.
Po trzecie: nie robił ho ho hooo tylko dziam! dziam! dziam!
Po czwarte: nie przyniósł żadnych prezentów, a nawet gorzej, pozabierał kocicom zabawki, powyżerał z miseczek i zajął ulubione miejscówki.
A po piąte i najokropniejsze: nie zniknął po Świętach, jak porządny Mikołaj ma w zwyczaju.
On się po prostu zalęgł w kocim domu na stałe!
Co prawda kilka razy dziennie opuszcza dom, ale (zdaniem kocic) niestety zawsze wraca.
Wraca coraz bardziej radosny, coraz bardziej zadomowiony, coraz bardzie spoufalający się z kocicami.
Szok i zgroza.
Strach pomyśleć, jaki Mikołaj przyjdzie za rok.
A Mikołaj najwyraźniej czuje się już jak u siebie.
A może to wcale nie jest Mikołaj?!

wtorek, 19 października 2010

Pani Kicia była chora (...)


Oliwcia postanowiła zostać śpiewaczką.
Albo oratorką.
Nie wiem dokładnie.
W każdym razie trenowała tak pilnie, że straciła głosik.
Gdy otwiera pyszczek słychać khkhkhhhhhheeeeeeeeeee.
Zapakowałam więc Oliwcię i pojechałyśmy do Pani Wet.
Nie była Olcia wcale zadowolona z tej wizyty.
Kurczyła swoją włochatą osobę udając, ze jej wcale nie ma, ba próbowała nawet uciec do zamkniętego transporterka, ale kratka za mocno trzymała.

Pani Wet obejrzała, osłuchała, kazała otworzyć pysio, włożyła szpatułkę do środka (!)
Pokręciła głową.
Westchnęła.

Zaordynowała antybiotyk w szyjkę i steryd w zadek.
Dała do domu tabletki na 7 dni.
I scanomune na 10.

Siedzi Olcia na bimbayu i nie jest zadowolona.
W ogóle się dzisiaj nie będzie odzywać, skoro za chrypkę kłują ze wszystkich stron.

Mam nadzieję, że olciowy dobry humor wróci wcześniej, niż głos.

sobota, 14 sierpnia 2010

[']


Wszystko co napiszę, wydaje się banalne jeśli ktoś Cię nie widział.
Jakim rozkosznym byłeś kociątkiem.
Jak reagowałeś na dotyk ludzkiej ręki zanim jeszcze otworzyłeś oczka.
Jak machałeś łapeczkami gdy Cię gładziliśmy po brzuszku.
Jak się nadstawiałeś do całowania.
Jakie miałeś długie łapki i ogonek.
Jak ziewając wystawiałeś różowy języczek.
Jak dreptałeś na brzeg kojca czekając żeby ktoś do Ciebie podszedł.
Jak mądrze patrzałeś tymi swoimi wielkimi zdziwionymi oczyskami.
Jak raz zacząłeś czyścić sobie pazurki i zasnąłeś z małą kocią rączką włożoną do buzi.
Jak boleśnie mi przypomniałeś że czasem zrobić wszystko to i tak zrobić za mało.
Bo się przegrywa.
Jak nie umiem się z Tobą pożegnać więc może chociaż tak.
Żegnaj Niebieski Okruszku.

piątek, 16 lipca 2010

Dozwolone od lat 18


Ta randka, tak jak poprzednie, była starannie zaplanowana.
Ruja nadeszła w niedzielę, przy akompaniamencie cichego wrrrrrrrrrrrrrrrrt... i trrrrrrrrrrrrrrryt.... a do wtorku Blue już wyła gardłowym uuuaaaooooooo niezależnie od pory dnia czy nocy. W każdym miejscu: na łóżku, na podłodze, na pralce, a najchętniej pod drzwiami. Bo a nóż za nimi znajduje się jakiś przystojny kocur, który może ulżyć kotce w wielkiej potrzebie?
Co by o Blue nie powiedzieć, maniery ma iście królewskie. Ale nie w rui.
W rui królowa zmienia się w ladacznicę, zorientowaną tylko na jedno: SEX!
W przeciwieństwie do innych kotek Blue na randkach nie syczy, nie tłucze kocura, nie używa wulgaryzmów, a krycie odbywa się bezgłośnie.
Przyjeżdża do domu schadzek, wychodzi z przenoski i patrzy na kocura: oto jestem, do roboty, chłoptasiu!
Tym razem było inaczej. Z nerwami zszarpanymi przez występy wokalne roznamiętnionej Blue, zaraz po pracy wsiadłam w samochód, zapakowałam chętną damę i wyruszyłam do Warszawy.
Ta randka od innych różniła się tym, ze kandydat na ojca był dziewicą. Nie byłam do końca przekonana, czy młodziutki kocur mający fiu-bździu w głowie jest już dość dorosły na te sprawy, ale stwierdziłam, ze tak doświadczona i chętna kotka jak Blue, będzie idealną kandydatką, żeby sprawdzić jego możliwości.
CDN

wtorek, 13 kwietnia 2010

W ciemności


Ciemność pokoju rozjaśniał tylko ekran telewizora, na którym nieszczęsne niedobitki pasażerów Posejdona walczyły o przetrwanie.
Leżałam na boku obserwując ich zmagania, a na kołdrze, wciśnięta w mój brzuch leżała Jamie.
Głowę i łapki oparła o moją dłoń, przytulona, zrelaksowana, ale nie spała, jakby koniecznie chciała się przekonać, czy rozbitkom się uda wydostać ze statku.

Po kilkunastu minutach przyszła Zgredka. Zmęczyła się bieganiem za kauczukowa piłeczką i wygarnianiem jej co chwila z pod jakiegoś mebla. Wskoczyła na kołdrę i bezceremonialnie wpakowała się jednocześnie na mnie i na Jamie. Zwinęła się w kłębuszek, liznęła starszą siostrę po głowie, przymknęła złote oczy i włączyła silny i dźwięczny, zgredkowy motorek.

Bibi przyszła tylko małą chwilkę po Zgredzi. Chciała jak zawsze wejść pod kołdrę, ale nie mogła, bo na kołdrze leżała jej córka z Miss J.
Bi próbowała wepchnąć nos i wsunąć się na swoje miejsce, ale zrozumiała, że nie da rady. Usiadła w zgięciu mojej ręki i zabuczała gniewnie. Posiedziała chwilę pufając ze zdenerwowania przez wilgotny nos, po czym nagle, jakby jej się skończył zapas pufiącego powietrza, polizała mnie serdecznie po nosie i przytuliła się do mojej twarzy, terkocząc bezgłośnie nosowym mruczeniem, które można rozpoznać wyłącznie po lekkiej wibracji kota.

Koniec końców nie wiem, kto na Posejdonie ocalał, a kto przepadł w odmętach oceanu. I nie wiem, czy Jamie dotrwała do zakończenia filmu.
Rano, gdy telefon wyrwał mnie ze snu informując, że pora wstawać, wszystkie kocice leżały na swoich miejscach. Diabeł na poduszce, Bibi na moim brzuchu, Jamie na nogach na kołdrze, Zgredzik tuż obok, ale pod kołdrą.
Małe, ciepłe, jedwabiste, umięśnione rexowe ciałka, towarzyszące mi wiernie każdej nocy.

niedziela, 14 marca 2010

> 50 i wspomnienie


Bibi rodząc siedmioro kociąt sprawiła, że liczba maluchów urodzonych w naszej hodowli przekroczyła 50 kociaków.
Ale tak naprawdę było ich więcej, tylko nie było im dane zostać kotami.
Pozostały na zawsze kociątkami, czasem większymi, czasem mniejszymi.
Choć staram się tego nie rozpamiętywać, pamiętam każde z nich.
Tego, dla którego droga na ten świat okazała się zbyt trudna i nie umiałam go już ściągnąć na tę stronę tęczy.
I tego, który urodził się tak maleńki, że przeżył tylko 20 minut i zasnął cichuteńko, na zawsze w moich dłoniach.
I Egonka, który walczył o życie tak dzielnie, że do dzisiaj nie rozumiem, dlaczego przegrał.
I małego Hadesa, który w trzecim tygodniu życia przegrał walkę z zapaleniem płuc.
I tłuściutką owieczkę First Lady, która odeszła niespodziewanie, w ciągu kilku godzin mając 3 dni.
I Franka, który jako maluch wyrwany ze szponów śmierci dostał od losu rok cudownego życia i został pokonany przez sepsę w momencie, gdy wydawało się, że już wszystko idzie ku lepszemu.
Rzadko się o tym mówi, ale śmierć kociąt jest częścią hodowli.
Częścią bolesną, mokrą od wylanych łez i ciężką od bezsilnej rozpaczy, kiedy trzeba się pogodzić z tym, ze to już koniec.
Teraz, wspominając maluchy, które straciłam nie płaczę.
I chociaż każda śmierć była obezwładniająco gorzka to cieszę się, że właśnie ja mogłam spędzić z nimi te krótkie chwile, które były im dane.
Moje tęczowe kotki.

piątek, 26 lutego 2010

Tęsknoty


Zawsze mi smutno, jak maluchy odchodzą do nowych domów, ale za siedmioraczkami Bi tęsknię wyjątkowo długo i dotkliwie.
Dziwne to, bo wszystkie są u ludzi, z którymi mam stały i częsty kontakt, są maile, zdjęcia, telefony, informacje, opowiastki, zachwyty kociakami.
A mimo to tęsknię.

Tęsknię za Miniaczkiem. Za kociątkiem, które było szkieletowatym, cherlawym zamorkiem, które w moich rękach i na moich oczach wyrosło na stworzenie piękne, sprytne i tak bardzo, strasznie, aż do bólu kochane i samo sercem całym kochające.

Tęsknię za Batmankiem, za jego radosnym usposobieniem, przebojowością i urodą, która nieustająco cieszyła moje oczy. Za małym, wąsato-brodatym muszkieterem, który dał mi tyle radości i tyle uśmiechów.

Tęsknię za Rudym Bestią. Chłopcem złotem malowanym, który był moim kotkiem doskonałym. Pięknym, mądrym, grzecznym, o słodkim charakterze, jedwabnym futerku, który z taką widoczną radością celebrował nasze sam-na-sam, wtulając się we mnie z całych sił, patrząc mi w oczy mądrym, zakochanym wzrokiem i mrucząc tylko dla mnie.

Tęsknię za Bluniem, chłopcem z prawie czerwonymi plamkami, którego wielką ozdobą całkiem niespodziewanie okazały się cudowne oczy o barwie błękitnego lodu. Za Bluniem, który był mistrzem w śpiewaniu miłosnych mruczanek i nie przepuścił żadnej okazji do wdrapania się na mój kark i ucięcia tam sobie drzemki, żywy, cieplutki, odstesowujący okład z kotka.

Tęsknię za Kruniem. Ach, jak mi brakuje jego towarzystwa podczas porannej krzątaniny! No owszem, zawsze mam kocie towarzystwo, ale nikt nie tarza mi się po stopach, nikt nie obgryza palców i nie krzyczy ponaglająco domagając się natychmiastowej pieszczoty.

Niedługo wyprowadzi się O-dżej i wiem, że jego też mi będzie długo i dotkliwie brakować.

Ale najgorzej będzie ze Zgredką. Zgredka na razie nie znalazła swojego człowieka. Nie chcę nawet myśleć, jak bardzo będzie mi brakować wielkich uszu wystających obok mnie z pod kołdry. Wpatrzonych we mnie uważnie bursztynowych oczu. Smukłego ciałka prężącego się na długich łapkach, kiedy cos do niej mówię, kolorowego ogonka, który ciągle tańczy i żyje własnym życiem. Białego kłębuszka zwiniętego ufnie na kolanach i grzbieciku wciskającego się w dłoń podczas głaskania.
Ach Zgredziku kochany.
Jak dobrze, że ciągle mogę się cieszyć codziennym byciem z Tobą.
Jak źle, że jeszcze nikt Cię nie zabrał, ja wiem, jakie będą potem tęsknoty.....

środa, 20 stycznia 2010

Krunio mrunio wariatunio


Myślisz Emilio, ze Kruczek to popierdółka?

Ha! Nic podobnego.

Krunio to monster. Przytulakowy potwór. Terrorysta i mistrz wymuszeń.

Kruczek mający ochotę na głaskanie ma opracowany wieloetapowy PLAN, który zawsze kończy się sukcesem.

Stoisz sobie człowieku spokojnie i robisz makijaż, nie zwracając w ogóle uwagi na miłośnie nastrojonego Krunia.

Wtedy następuje

ETAP 1 Kruczuś podchodzi i zaczyna ocierać się o człowieka łydki głośno mrucząc. Jeśli nie ma żadnych efektów wtedy mamy:

ETAP 2 Kruczuś zaczyna się tarzać po stopach człowieka i mruczeć jeszcze głośniej, jeśli to nie pomaga to kończą się metody łagodnej perswazji, a zaczyna:

ETAP 3 Kruczuś postanawia odgryźć człowiekowi stopę, a przynajmniej upolować ją i zabić. To jest etap, kiedy nawet najbardziej oporny człowiek MUSI zareagować, więc nadchodzi:

ETAP 4 człowiek schyla się, żeby ocalić stopę i odgonić natręta, ale Kruczuś wywala brzuch do góry i wtedy jest:

ETAP 5 rozczulony człowiek podnosi do góry Kruczusia, który natychmiast wczepia się w ramię i mrucząc jak traktor tuli się ile wlezie, a w jego roześmianych oczkach widać niewypowiedziane pytanie: a nie można tak było od razu?!

czwartek, 7 stycznia 2010

Czarno biały świat

Niektórzy są piękni tak po prostu.

Rodzą się piękni, są pięknymi niemowlakami, dziećmi, potem są piękną młodzieżą, dorosłym i do końca zachowują urodę jako piękni staruszkowie.

Takim właśnie farciarzem jest Batman. Był pięknym, monochromatycznie doskonałym noworodkiem i nie zaliczył jak dotąd słabszego okresu w swoim rozwoju.

Do tego wydaje mi się być świadomym swojej urody, jak piękne dziecko, przyzwyczajone do tego, że wszyscy na nie reagują uśmiechami, słodkimi słówkami i pieszczotami.

Wszystkie te wyrazy uznania Batman traktuje jako należne mu w sposób oczywisty, pławi się w ich ciepełku, i chociaż czasem próbuje udawać, że mu wcale a wcale na nich nie zależy, to jednak pogłaskany, zawsze wciska grzbiecik w głaszczącą go dłoń. To chyba przez to nieustanne okazywanie mu uczuć Batmanek wyewoluował z pozycji słodkiego pierdoły na pozycję słodkiego kociaka mającego swoje zdanie na każdy temat.

On pierwszy poczuł w sobie zew lwiej krwi i zaczął groźnie warczeć nosząc w pyszczku upolowane zabawki i nad talerzykiem z wołowiną, on jeden potrafi groźnie prychnąć nie otwierając ust. Jednocześnie jest tak uroczy, miły, mruczący i pieszczotliwy, że trudno go minąć nie całując wąskiej główki lub zawadiacko umazanego czernią pysia.

Batman z dumą nosi swoje piękne uszy, długi ogon, z wdziękiem stawia smukłe łapki o okrągłych stópkach i potrafi zajrzeć w oczy tak, że serce topnieje jak wosk. Piękny, elegancki, bikolor idealny.

Niektórzy rodzą się śmieszni.

Od pierwszych chwil życia, jeszcze zanim otworzą oczka, robią rzeczy, które sprawiają, że człowiek się rozczula i uśmiecha niezależnie od tego, jaki humor miał chwilę wcześniej. Tak właśnie działa na otoczenie Kruczuś. Zawsze przybierał pozy prowokujące do całowania go po brzuszku, czy to gryzł pazurki, czy to czyścił ogonek, emanował z niego optymizm, urok i poczucie humoru. Jak podrósł, wygłupiał się celowo, robił śmieszne miny, brykał bokiem na sztywnych nóżkach i ze zjeżonym ogonkiem, a nawet, jeśli nic nie robił, to i tak człowiek, patrząc na jego uśmiechnięte, białe pysio, z rozkosznie różowym noskiem miał ochotę go pożreć i to bez soli tudzież pieprzu.

Zrobił mi też niezły dowcip rosnąc. Na początku, przy swoim pięknym rodzeństwie wyglądał, jakby domowa kotka sąsiadów podrzuciła pięknej Bibi swoje nieślubne dziecko. Pewnego dnia spojrzałam na niego i okazało się, że z dawnego, grubiutkiego i okrągłego Kruczka zostały kolory i uśmiech a on sam, nie wiadomo jaki kiedy, przemienił się w słodkiego, małego korniszka, który świetnie komponuje się z resztą kociaków. Poprawka: zostało mu też wysuwanie jęzora z pysia podczas miauku i wielkie, kruczkowe poczucie humoru.

Kociakowie black & white. Patrząc na nich, można raz na zawsze wybić sobie z głowy, że czarno biały kot jest zwykły, pospolity, nieciekawy, bezbarwny. Im dłużej się na nich patrzy, tym bardziej do człowieka dociera, że czarno-biały kot to kontrast wcielony, piękny, niezwykły, elegancki, efektowny i niepowtarzalny, niezależnie od tego, jak matka natura raczyła czerń z bielą wymieszać.

Bo jak mówi klasyk, znany krowolog i krowofil, AnnaR: krowę trzeba kochać, dbać, pielęgnować… krowa wtedy rośnie, rozkwita jak róża i kocha, kocha jak tylko krowa potrafi… Krowę nie każdy mieć może…

I nie sposób się z tym nie zgodzić. Można tylko dodać, że do krowiasto kolorowanych kotków trzeba dojrzeć i dorosnąć, wyrobić sobie gust i smak.

Dopiero wtedy można dostrzec i docenić urok i piękno czarno-białego kota.

poniedziałek, 4 stycznia 2010

Dziewczynki

Gdyby Minimini była małą dziewczynką, byłaby delikatna, elegancka i nadzwyczaj poukładana.

Nosiłaby białe bluzeczki z okrągłym kołnierzykiem, plisowane spódniczki w szkocką kratkę i ciemnozielony blezerek.
Na chudych, długich nóżkach miałaby białe podkolanówki i granatowe tenisówki.
Jej czarne włosy byłyby gładko zaczesane w dwie kitki związane ciasno nad uszami i sterczące zawadiacko.
W swoim plecaczku nosiłaby chusteczki higieniczne, notesik, długopis i zaczytany egzemplarz Ani z Zielonego Wzgórza.
Wieczorami zapisywałaby w pamiętniczku, co ją spotkało w ciągu dnia, a przed zaśnięciem, leżąc w pachnącej pościeli, uczyłaby się dwóch słówek ze słownika wyrazów obcych i jednej łacińskiej sentencji.
Nie sprawiałaby żadnych kłopotów wychowawczych, byłaby serdeczna dla wszystkich i wszyscy by ją kochali.
Bo Minimini nie da się nie kochać.


Zgredka to zupełnie inna bajka. Zgredka byłaby łobuzicą.
Miałaby bladą buzię usianą złotymi piegami, a jej krótkie, miedziane loczki sterczałyby niesfornie na wszystkie strony.
Nosiłaby krótkie dżinsowe spodenki z licznymi kieszonkami.
W tych kieszonkach miałaby procę, metr sznurka, kamyk z plaży i pół różowej muszelki.
Jej kolana i łokcie byłyby wiecznie podrapane, a bawełniana bluzeczka z bufiastymi rękawkami często gęsto byłaby upstrzona plamami, które by jednakowoż Zgredce zupełnie nie przeszkadzały.
Jedynym ustępstwem na rzecz dziewczęcości byłyby różowe spinki z truskawkami, które Zgredka co rano z namaszczeniem wpinałaby z ogniste sprężynki swoich włosów.
Nocami, w tajemnicy przed mamą, Zgredka czytałaby pod kołdrą w świetle latarki, z wypiekami na buzi książki Alana Edgara Poe i Stephena Kinga.
Mama często by wzdychała widząc Zgredke i nie wiedzieć czemu, wznosiła oczy do nieba, ale każdy by ją kochał, bo Zgredka byłaby posiadaczką wielkiego serca i równie wielkiego poczucia sprawiedliwości.

Mimo różnic obie siostry kochałyby się ogromnie.
Miałby swoje dziewczyńskie tajemnice, o których szeptałyby godzinami, schowawszy się przed piątką braci w domku na drzewie.
Gdyby Minimini i Zgredka były małymi dziewczynkami, tak by właśnie było.
Jestem pewna.