czwartek, 30 kwietnia 2009

Na maxa


To była ta najgłębsza faza snu. Wiecie, ta, kiedy to obudzony nagle człowiek nie wie nie tylko , jak się nazywa, ale nawet na jakiej planecie żyje. I zapewne dlatego najpierw poczułam niepokojące gorąco i wilgoć w uchu. Dopiero po dłuższej chwili dotarł do mojego uśpionego mózgu dźwięk mruczenia.
Mruczenia przerywanego charakterystyczną, ćwierkającą 'czkawką' w momencie, gdy kotu kończy się powietrze i musi nabrać nowy oddech. Tak mruczą tylko devony.
Wtedy spłynął na mnie spokój, bo zrozumiałam, że to nie jakaś śmiertelna choroba ucha, tylko Diabeł mruczący z otwartą w miłosnym zapamiętaniu paszczą prosto w mój kanał słuchowy.
Do kompletu serwowała mi profesjonalny masaż ramienia wykonywany z maszynową precyzją za pomocą mięciutkich, diabelskich łapek o cudnych, czarno-różowych podusiach.
Diabeł to taki kot, który w każdą czynność wkłada całą siebie.
Gdy chce jeść, biegnie w stronę miski na krzywych łapkach, kołysząc się na boki jak stary marynarz, z ogonem prościuteńko do góry, krzycząc, że mam się pospieszyć bo ona zaraz zemdleje z głodu.
Gdy poluje na muchy potrafi nieruchomo, z niezwykłą cierpliwością śledzić wzrokiem obiekt i tylko drgający energicznie koniuszek ogona zdradza ekscytację, która spina jej krępe ciałko.
Gdy opiekuje się kociakami, uszy maluchów są wylizane aż do mózgu, noski i oczka lśnią czystością, a każdy włosek dziecięcych futerek jest ułożony we właściwym kierunku.
Gdy jest zła, boleśnie szczypie zębami, a kiedy jest naprawdę wściekła, bez wahania używa pazurów i wtedy trzeba naprawdę uważać. Każdy z domowników miewa na skórze ślady diabelskiego niezadowolenia, jeśli w porę nie wykaże się refleksem. I ludzie, i koty.
Ale gdy Diabeł kocha, to też całym sercem. A nawet bardziej. Może ma gdzieś drugie, zapasowe serce, przeznaczone wyłącznie do kochania?
Bo czasem męczące jest to, ze Diabeł wszystko robi na maxa. Ale kiedy gaszę światło, ona przychodzi na poduszke, obejmuje moją twarz łapkami, gada cichuteńkie, kocie opowieści, przeznaczone tylko dla moich uszu, a potem śliniąc mi policzek, śpiewa ćwierkająco-czkającą kołysankę to wiem, że czasem dobrze, jesli ktoś się na maxa cieszy, złości i .....kocha.

piątek, 17 kwietnia 2009

Długo i szczęśliwie.


Zakończyła się historia kolejnego miotu urodzonego w moim domu.
Miot M to był osobliwy miot, albowiem składał się z jednej sztuki kociaka. Kociak był jeden, ale pomysłów i energii miał przynajmniej za porządny, trzykotkowy miot, a może i trochę więcej.
Miot M podobał się wielu osobom, a że był rozpieszczonym do granic możliwości jedynakiem, miałam cichą nadzieję, że trafi do kogoś, kto będzie ze mną w ścisłym kontakcie. Będzie dzwonił i pisał, co u małego słychać. Będzie przysyłał fotki, a może czasem zaprosi na kawę.
Po miocie L poprzeczka była bardzo wysoko zawieszona, bo miot L w całości trafił w dobre i zaprzyjaźnione ręce. Do ludzi, którzy kochają, dopieszczają i zdają regularne raporty.
Trzeba jednak uczciwie przyznać, że obecna opiekunka miotu M jak najbardziej dała radę sprostać temu trudnemu zadaniu i jest wzorową Milusiopanią.
W miocie M podoba jej się wszystko, co jest miodem na moje nieco skołatane rozstaniem serce.
Krzepiąca jest świadomośc, że Aga i złotooki Milky Way są dla siebie stworzeni.
I naszła mnie taka refleksja, że jestem szczęściarą.
Moje kociaki mieszkają u dobrych ludzi, są zadbane i kochane.
I mam nadzieję, że już zawsze do takich ludzi nasze maluchy będą trafiać.
Że będzie jak w bajkach: długo i szczęśliwie.

A tak na marginesie; o ludziach, których poznałam dzięki kotom mogłabym dużo i długo. I pewnie kiedyś się zbiorę i napiszę. Bo jest o kim i o czym.
A tymczasem tą drogą pozdrawiam Was wszystkich gorąco. Nie będę wymieniać imion, bo Wy już dobrze wiecie, kogo mam na myśli ..... ;)