czwartek, 26 lutego 2009

Brave heart


Biżunia zrobiła kolejny przewrót w powietrzu, spadła na plecki, złapała miękką, jaskrawozieloną piłkę wielkości sporej pomarańczy i w tej samej chwili wbiła w nią wszystkie pazury przednich łapek i zęby. Kiedy zielona ofiara była unieruchomiona, bez szans na ucieczkę, Biżunia całe swoje liliowe serce włożyła w napęd tylny, i zaczęła z niesamowitą prędkością i siłą kopać piłkę nóżkami o delikatnych, różowych poduszeczkach, uzbrojonych w zabójczo twarde i ostre pazury.
Od początku było widać, że w tym starciu piłka jest na przegranej pozycji, a Biżunia udowadniała to dobry kwadrans, zabijając ją bezlitośnie.
Podskoki, obroty w powietrzu, wygibasy, szybkie precyzyjne ruchy, za którymi ledwo można nadążyć wzrokiem, a wszystko w akompaniamencie pomiałkiwań, które w momentach największej ekscytacji przechodziły w zgrzytliwe popiskiwanie.
Kiedy Biżunia się urodziła, jedynym objawem życia, jaki wykazywała było bicie serca. Biecie słabe i nie tak szybkie, jakby należało.
Maleńkie, kruche ciałko było zupełnie bezwładne, bez żadnych odruchów, różowo-siny języczek zapadał się w gardło, a dziąsła były przerażająco blade.
Mimo dokładnego odśluzowania i oczyszczenia pyszczka nie wciągnęła powietrza w płuca.
Nie oddychała. W zastraszającym tempie zaczęła się robić coraz chłodniejsza.
Dostała od weta pod języczek kropelkę leku, który miał ją pobudzić do oddychania, a ja zaczęłam reanimację.
Ciężko opowiedzieć, jak trudno jest reanimować kociaka, który waży 80 gramów.
Jaki koci noworodek jest maleńki.
Jak nagle okazuje się, że kobiece palce są za duże, żeby wyjąć miniaturowy języczek z gardła, jak całe ciałko podskakuje pod szarpnięciami masażu, jak nie bardzo wiadomo, w którym miejscu ucisnąć malusią klatkę piersiową, jak brutalne jest każde działanie w porównaniu z kruchością małej istoty, o życie której trzeba podjąć walkę.
Ręce mi się trzęsły i byłam przerażona, że coś jej zrobię. Owszem, wcześniej też reanimowałam kociaki, ale żaden dotąd nie był tak.... martwy, jak Biżunia.
Każde działanie wydawało mi się zbyt brutalne, miałam wizje połamanych kosteczek.
W końcu zrozumiałam, że ona i tak nie żyje, i jeśli nie będę nic robić, to nie ściągnę jej zza tęczy, którą już przekroczyła trzema łapkami.
Nie oddychała, ale serce biło, wiedziałam, że toczymy tę walkę o życie razem.
W końcu, po jakimś przerażająco długim czasie zobaczyłam słaby ruch klatki piersiowej.
Łzy ulgi i ogromnej radości zapiekły mnie pod powiekami i wiedziałam, że już wraca do żywych.
Dopiero po dwóch godzinach Biżunia zaczęła się zachowywać, jakby nie wybierała się już na tamtą stronę. Zawinięta w pieluszkę leżała na kaloryferze i spokojnie, miarowo oddychała.
A najbardziej niesamowite było to, że przed upływem sześciu godzin wcale nie była mniej żywotna od swojego rodzeństwa.
Moja mała, dzielna wojowniczka.
Nic dziwnego, że polowanie na piłkę wyglądało tak, jak wyglądało.
W starciu z koteczką o takim walecznym sercu miękka, jaskrawozielona piłka wielkości sporej pomarańczy od początku była na przegranej pozycji.

czwartek, 12 lutego 2009

Oglądamy film...
























Czasami hodowanie kotów przypomina oglądanie filmów.
Każdy film jest o czymś innym, chociaż niektórzy bohaterowie pojawiają się w każdym odcinku.
Każdy opowiada inną, dłuższą lub krótszą historię, ale każdy kończy się tym samym: odejściem kociąt z domu.
Film, który właśnie oglądam, zbliża się do tego momentu.
Pierwsza wyprowadzi się Lilijka. Moja śliczna, kochana dziewczynka. Koteczka, która dużo gada głosikiem skrzypiącym wieczną chrypką, której futerko mieni się różowo-srebrnym odcieniem, której duże oczy już mają ciepły odcień pomarańczowego płomienia. Chuda, długonoga, wszędobylska i szybka. Lilijka szalona, delikatna, czuła i rozpieszczona.
Cieszę się jak zawsze, kiedy kociak wyprowadza się do zakochanego w nim człowieka.
Smutno mi jak zawsze, kiedy muszę pogodzić się z tym, że wspólne noce i dnie nieodwołalnie i na zawsze się kończą.
Na razie jednak, jeszcze przez kilka dni, oglądam ten mój film, który nieubłaganie zbliża się do znajomego końca.

czwartek, 5 lutego 2009

Zły dzień Lucjana


Ten dzień rozpoczął się dla Lucusia fatalnie, a mianowicie brakiem śniadania.
Lucka od razu dopadło niepokojące przeczucie, że dzień, który zaczyna się brakiem śniadania, nie może być dobrym dniem. Do tego duża wcześnie wstała i zaczęła się od rana gorączkowo krzątać po mieszkaniu.
Po godzinie 9, kiedy to przyzwoite koty w przyzwoitym domu jedzą drugie śniadanie, Lucuś nadal chodził głodny, nikt nie reagował na jego błagalne śpiewy, zabieganie drogi i wymowne, dłuuugie spojrzenia w oczy.
Co gorsza, Lucuś ze swoimi liliowymi siostrami został zapakowany do pudełka i uniesiony w nieznane.
Siostrzyczki siedziały cichutko, a Lucek w imieniu całej trójki wykrzykiwał pretensje na zmianę z zaniepokojonym jojczeniem i trochę wymuszonym popłakiwaniem.
W końcu został uwolniony w niedużym, jasnym pomieszczeniu. Wyszedł z transporterka i jak to miał w zwyczaju, roztoczył swój urok osobisty mrucząc głośno z ogonkiem postawionym na sztorc i wyprężonym do głaskania grzbiecikiem.
I wtedy spotkała Lucusia druga straszliwa niesprawiedliwość tego dnia.
Zamiast (w końcu!) śniadania, Lucuś dostał zastrzyk w czarną dupkę aułałałałaaaa........
Po chwili świat zrobił się jakiś niewyraźny i więcej Lucuś nie pamięta.
Obudził się z okropnym ssaniem w żołądku. Na trochę miękkich nóżkach poszedł siusiu, po czym zameldował się przy miseczce, we wzorcowym siadzie i ze wzrokiem skrzywdzonego basseta.
Nareszcie duża się zlitowała i Lucuś zjadł okropnie późne śniadanie.
Z pełnym brzuszkiem zakopał się w kocyku i zasnął.
Sen ma cudownie regeneracyjne właściwości.
Lucuś obudził się potwornie rześki i żwawy. Chciało mu się pić, więc pomaszerował do poidła. Kiedy pił, woda wydawała śmieszne, bulgoczące dźwięki, które Lucka zafascynowały.
Zaczął więc wychlapywać łapką wodę z pojemnika. Kiedy już wychlapał coś chyba około litra, zaczął biegać po mokrej plamie wydając dzikie, indiańskie okrzyki radości, a jego mięciutkie łapki roznosiły wodę na coraz to większą powierzchnię podłogi.
A im szybciej Lucuś biegał po mokrym, tym bardziej się ślizgał, zarzucało go i upadał i ślizgał.... niezła jazda!!!
Normalnie jak jazda figurowa i snowboard w jednym.
I był bardzo zły i rozczarowany, kiedy duża na niego nakrzyczała i wytarła do sucha calusieńką podłogę, a wszelkie próby wychlapania nawet ociupinki wody brutalnie tłumiła w zarodku gniewnymi krzykami. I o co te nerwy?
W taki kiepsko rozpoczęty dzień kot musi jakoś odreagować, inaczej mógłby mieć problemy emocjonalne, prawda?
Po kolacji Lucuś umył łapki, pyszczek, wyczyścił czarne futerko i dopadła go chwilka refleksji: czy ja czegoś gdzieś nie zostawiłem?
Tak Lucusiu, zostawiłeś dzisiaj jajka w gabinecie weterynaryjnym.
Ale nie było chyba tak źle, co?