niedziela, 26 października 2008

Koruś: pa kochany....



Kochany Korusiu,
w pierwszych słowach mojego listu chciałam Ci powiedzieć, że bardzo tęsknię.
Wyjechałeś wczoraj, a mi już brakuje naszych codziennych spotkań, Ciebie na moich kolanach, Twojego mruczenia i miłosnego ugniatania ciasteczek.
Brakuje mi tego, że mnie lubiłeś(może nawet coś więcej?) i uczucia okazywałeś tak wylewnie i dobitnie, że takim pędem biegłeś się ze mną przywitać, że tańczyłeś skomplikowany taniec na planie kółeczek wokół moich nóg, a nawet tego, że musiałam sikać z Tobą na kolanach, bo jak tylko usiadłam, Ty się mościłeś, bo nieważne, dlaczego usiadłam....
Jednocześnie mam nadzieję, że Ty nie tęsknisz i zapomnisz o mnie szybko.
Że Agata i Dakota w błyskawicznym tempie staną się częścią Twojego świata, a wszystko inne będzie mglistym wspomnieniem, trochę, jak męczący sen.
W mojej pamięci zostaniesz na zawsze i to wystarczy.
Pamiętaj, że jesteś wspaniałym kotem, super-gościem, łamaczem serc i mistrzem świata w mruczeniu.
Gdyby kiedykolwiek, ktokolwiek mówił o Tobie coś złego, wyślij go do mnie, ja o Ciebie zawsze zawalczę.
To takie dziwne uczucie, gdy z jednego powodu człowiek jest szczęśliwy i boli go serce.
Ale chciałabym, żeby Ciebie serce nie bolało już nigdy, i żebyś szczęśliwy był zawsze.
Mam świadomość, że będzie musiało minąć trochę czasu, zanim znowu poczujesz się bezpiecznie, i zanim zrozumiesz, że już nigdy nie zostaniesz porzucony. Ale słowo daję Koruniu, teraz możesz już zaufać człowiekowi, z którym mieszkasz.
Żeby nie przedłużać i nie utrudniać tego pożegnania.... życzę Ci szczęśliwego życia Kocie. W mojej pamięci będzie zawsze Twoje uważne, złote spojrzenie, Twoja ogromna chęć bycia kochanym i ogrom uczucia, które potrafisz dawać.
Całuję Cię w płaskie czółko i... trzymaj się kochany.
i.
ps. dziękuję Dominice, lekarzowi weterynarii z lecznicy, że o Ciebie zawalczyła, dziękuję Twojej pierwszej Opiekunce, że mi Ciebie oddała, dziękuję Czarkowi, ze sklepu przy lecznicy, że zadzwonil do hodowczyni z Gdyni, AniM, dziękuję AniM, że zadzwoniła do mnie, dziękuję lekarzowi weterynarii opiekującemu się moją hodowlą i miłośniczce rasy Cornish Rex, Irenie Eźlakowskiej, że Cię otoczyła opieką medyczną "po kosztach" czyli za symboliczne kwoty, i wielką życzliwością. I dziękuję mojej Mamie, że po raz kolejny udostępniła swój dom Kotu-W-Wielkiej-Potrzebie. To dzięki nim wspaniały KOT żyje i ma dom u Agaty z Gdyni.
Jakby nie patrzeć: happy end.

środa, 22 października 2008

Koruś: aby do przodu


Koty to jednak delikatne i wrażliwe istoty.
Koruś zaczął odchorowywać stresy, które stały się jego udziałem.
Dostał zastrzyki, antybiotyk i lydium, dostaje scanomune na wzmocnienie. Ponieważ ma nadżekę na języku, je w tej chwili tylko puszkowe jedzonko.
Na szczęście apetyt mu dopisuje i nie grymasi.
Humor o dziwo też w porządeczku. Zrobił się bardzo rozmowny. Ma coś do powiedzenia na każdy temat.
Odwiedzam go codziennie, dzisiaj wpadłam zrobić mu zastrzyk. Ten, podobno agresywny, kot nawet nie pisnął, kiedy go ukułam. Nie próbował się też bronić. Jak zwykle ograniczył się do próby ucieczki, nieudolnej i nieudanej.
Potem odbyło się pucowanie uszek, w akompaniamencie korusiowego mruczanda.
Kornisze są moją ukochaną rasą, ale Koruś jest jednym z korków, które, chociaż krótko zagoszczą w moim życiu, to na zawsze odcisną ślad swojej łapki na moim sercu.
Bo jest grzecznym, sympatycznym, kochającym, czułym, słodkim kotem. Bo można zrobić mu wszystko, a on nie protestuje. Bo przychodzi się tak czule ze mną witać i tak uważnie patrzy gdy wychodzę.
Myślę, że on wie, że jest z nami tylko na trochę, że nie może się czuć jeszcze pewnie.
Ale w sobotę ma przyjechać ktoś, kto sprawi, ze jego życie pójdzie do przodu.
Ty Korusiu czekaj spokojnie, ja sie podenerwuję za nas oboje. Do tej soboty.
Tak na wszelki wypadek, żeby zaczarować trochę rzeczywistość, żeby wszystko było dobrze.
Bo sobie zasłużyłeś na najlepsze, kochany Kocie.

czwartek, 16 października 2008

Koruś: skala grzeczności

W końcu mogę to spokojnie napisać: Koruś NIE JEST kotem agresywnym.
Wszystkie testy przechodzi bez problemu.
Test na dziecko: zaliczony.
Koruś pozwolił się wymiziać, wyściskać, podnosić i nie uciekł gdzie pieprz roście, jak młoda wpadła do mieszkania z siłą huraganu.
Test na sytuację stresową: zaliczony.
Jak dotąd, jedyną formą obrony, którą Koruś stosuje jest próba ucieczki, zęby i pazury nie są używane. U weta pozwolił bez problemu sobie pogrzebać w uszach. Podczas szczepienia ani nie drgnął, ani nie pisnął. Transportera nie lubi i wyraźnie boi się w nim być, zakopuje się pod kocyk, aby się ukryć.
Gdy mu wczoraj czyściłam uszka, chciał zwiać. Delikatnie acz stanowczo zatrzymany, położył się i zaczął mruczeć. I tak podczas całego zabiegu czyszczenia uszek.
W ogóle Koruś rzadko nie mruczy.
Całe jego ciało mówi o tym, że kontakt z człowiekiem, to ogromna przyjemnośc dla niego.
Gdy leżał mi na kolanach, co chwila robił mikro-ruchy, jakby się nie mógł do końca zdecydować, w której pozycji jest w najbliższym kontakcie ze mną, jak się położyć, żeby sie wtulić w kolana z największą mocą. Jego łapki cały czas pracują "ugniatając ciasteczka"
Wzruszył mnie ogromnie, gdy zagadana z Mamą przestałam go drapać. Wydłużył wtedy szyję, uniósł się lekko i delikatnie tryknął mnie noskiem w brodę domagając się dalszych pieszczot.
On po prostu całym sobą chłonie bliskość z człowiekiem.
Potrzebuje jej.
Potrzebuje czyjejś uwagi i serca.
Agresja? Nie stwierdzono.
Cholera! Jaka agresja?!!!
W mojej skali grzeczności od 0 do 10 punktów, Koruś dostaje 12.
Czy już wspominałam, że jest cudowny?

poniedziałek, 13 października 2008

Koruś: poznajemy się


Dzisiaj Koruś miał foto-sesję.
Dobra, foto-sesja to za dużo powiedziane.
Próbowałam cyknąć w miarę wyraźne fotki czarnemu kotu, który nieustannie chciał na mnie siedzieć. Szczęście, że był za mną małżonek, i dzięki jego pomocy parę w miarę wyraźnych fotek wyszło.
TUTAJ można je obejrzeć.
Koruś jest jeszcze trochę nieśmiały, albo ma taki subtelny charakter.
Jest ciekawski. Wszystko jest interesujące i fajne. Serwetka wisząca ze stołu. Kwiatek. Kompozycja z suchych badyli. Woda kapiąca z kranu.
Ale NAJ NAJ fajniejszy jest dla Korusia ludź.
Na ludzia się wchodzi. Ludzia się tryka główką. O ludzia się ociera. Ludziowi robi się czółka.
I mruczy się ludziowi. Czyli standardowy kornik: kochający człowiek jest mu niezbędny do szczęścia.
W dużych ilościach.
Koruś jest przesympatyczny, mruczący, rozmiziany, kontaktowy, lubiący pogadać. I jak to u kornisi bywa, ma miszcza w robieniu głupich min.
Agresji nadal nie stwierdzono.
Jutro zafunduję mu sytuację stresogenną: wizyta u weta+szczepienie.
Zobaczymy, może w stresie zmienia się w dziką bestie?
Ale jakoś tak, im więcej czasu z nim spędzam, tym mniej mam wiary w jego agresję. Za którą miał umrzeć.
Co tu gadać, jest cudowny. Ktoś będzie ma fantastycznego kota.

niedziela, 12 października 2008

Koruś gościnnie - początek

25 września
Jak to się czasem zdarza, domowy kot wymknął się oknem na dwór.
Łapanie kota nie odbyło się łatwo lekko i przyjemnie. Kot ugryzł swoją Panią. Trzy razy ugryzł.
Trafia do lecznicy na obserwację w kierunku wścieklizny. Pani go nie chce odebrać. Boi się go.
Kot jest agresywny.
Jaki wyrok Wysoki Sądzie?
Morbital.
Ale każdy ma przecież prawo do adwokata, czy jest na sali jakiś adwokat...?!
Nie ma.
Wyrok zostanie wykonany za 2 tygodnie.
29 września
Adwokat! Znalazł się! Hura!
Telefon z rana: w lecznicy jest do uśpienia czarny devon, może znam kogoś, kto by takiego chciał?
Nie znam. Nie znam i nie mogę zabrać tego kota.
Nie mogę, nie mogę.
Nie moge go tak zostawić. Decyzja szybka i w sumie prosta. Devon pojedzie do mojego awaryjnego domu tymczasowego. Dzwonię do lecznicy, potem do właścicielki, potem do lecznicy.
8 października
Jadę obejrzeć kota. Oooooooj, żaden z niego devon! To kornisz.
W lecznicy traktują mnie podejrzliwie, wiadomo: chętna na rasowego, niekastrowanego kota.
Tłumaczę się gęsto. Daję telefon do swojej Wetki. Chyba da mi jakieś referencje, mam nadzieję. Dała! :)) I to nie najgorsze, ale w końcu współpracujemy coś z 15 lat. I zawsze mogę na nią liczyć.
Właścicielka przyjeżdża, podpisuje zrzeczenie się kota na moją rzecz. Uf. Dziękuję Pani. Jutro go odbieram. Jest mój.
9 października
10.00
Rano wyjazd po kota.
Jaka piękna pogoda! Słonecznie i ciepło. Za piękny dzień na śmierć, idealny na początek nowego życia.
Miła, młoda (chyba?) stażystka cierpliwie i wyczerpująco odpowiada na moje pytania. Kot był grzeczny na obserwacji. Trafialność do kuwety 100% Mimo okazałych jajek - nie znaczy.
Z wielką niechęcią oddają mi kota niekastrowanego, obiecuję, że jedziemy prosto na zabieg.
Dostaję kartkę z wynikiem obserwacji i wywalczonym przez Adwokatów, wielkimi literami odciśniętym napisem: NIE USYPIAĆ! Do przenoski dostaję kota. Nie ma rodowodu. Wydaje mi się nie za piękny. Pazury ma jak sztylety i jest wyraźnie zdenerwowany. No nic, ruszamy.
13.30
Dojeżdżam do gabinetu. Przekładamy kota do klatki, narkoza, złote ręce Pani Ireny pozbawiają kota jajek. Następnie chip. Oznakowany na zawsze, już nigdy nie będzie anonimowym zwierzakiem. W uszach ma kopalnę brudu, ale są zdrowe. Wykastrowany, wybłyszczony na wysoki połysk kocur jest gotowy do nowego życia.
15.00
Zawożę go do Mamy. Jest dla niego gotowy pokój. Zamykam go w klatce, żeby nie zrobił sobie krzywdy wybudzając się z narkozy. Zostawiam go z Mamą, muszę pozałatwiać resztę spraw.
18.00
Odwiedzam Korka. Zatacza się jeszcze, ale jest już trzeźwy. Siedzi i patrzy na nas nieprzytomnym wzrokiem. Od dwóch tygodni jego świat rozpada się na kawałki.
Biedaku....
9 października
Przyjeżdżam do niego z rana. Zwymiotował po narkozie, muszę posprzątać. Patrzę uważnie, jak tam jego skala agresji. Hmmmm na moje oko zero, ale wypuszczam go z klatki ostrożnie.
Wychodzi, rozgląda się, i następnie wykonuje następujące czynności zagrażające ludzkiemu życiu:
1) chce mnie zamiziać na śmierć
2) szykuje sie do ataku rozciągając mięśnie: robi fikołki, tarza się na plecach i wystawiając grube brzucho
3) używa pazurów ugniatając moją osobę i wystawia te pazury podczas miziania, rozcapierzając w ekstazie łapki
4) chce mnie znokautować metodą "na baranka"
5) głośno mruczy, aby odwrócić uwagę od w/w czynności.
Och kocie! Jak mogło mi przyjść do głowy, że nie jesteś ładny? Jesteś piękny. Masz czarne, grube, pofalowane futro, które w ostrym słońcu mieni się odcieniem gorzkiej czekolady, masz uważne, złote oczy i jesteś taki.... cudownie kornikowy!
Obiecuję Ci kotku, znajdę Ci takiego człowieka, który Cię pokocha. U którego twój koci świat już nie runie, tylko będzie się toczył w rytm ważnych kocich czynności. Obiecuję.
Po powrocie do domu mocno ściskam moje kocice. Są oczywiście zachwycone a ja po raz enty przypominam sobie, dlaczego kocham tę właśnie rasę.
12 października
Mama twierdzi, że Koruś vel Brunecik jest najgrzeczniejszym ze wszystkich kotów, które do tej pory u niej umieszczałam. Od dwóch dni biega po całym mieszkaniu. Korzysta z każdej okazji, żeby się przytulić. Uwielbia tańczyć owijając się wokół ludzkich nóg. Mruczy. Bez problemu daje się podnosić i przytulać.
Agresja? Nie stwierdzono.
Dom pilnie potrzebny!

czwartek, 4 września 2008

Panna Mądralińska


Zawsze mi się wydawało, że żywa inteligencja korniszy to ich największa zaleta, ale teraz zastanawiam się, czy aby na pewno....?
Jamie jest udoskonaloną wersją Blutki, chociaż jeszcze brakuje jej blutowej mądrości, która zapewne przyjdzie z wiekiem.
Jamie ma cienki ogon, tułów, łapki, jest cienka wszędzie. Prawie wszędzie, bo jej intelekt nie jest wcale cienki, wręcz przeciwnie. Moim skromnym zdaniem Jamie myśli za dużo.
Dopóki nie było Jamie, w domu istniały strefy dla kotów niedostępne. Nawet nie to, że by nie dały rady tam wejść, ale po prostu nie przyszłoby im to do głowy.
Za to do długiej głowy Jamie przyszło.
Jamie zdobyła szafy w pokoju, na które chowałam kocie zabawki i piórka. Włazi na te szafy i zrzuca zabawki tym biednym kotkom, które nie są w stanie wleźć na szafę.
Czasem niestety zrzuca nie tylko zabawki, ale rzeczy, którymi koty bawić się nie powinny, na przykład wiklinowy koszyczek z setką klamerek w środku. To w żadnym razie nie jest zabawka dla kotów!
To znaczy moim zdaniem nie jest, bo kotom chyba się kalmerki bardzo podobały. 2 dni wyciągałam z pod szafek, lodówki, pralki itp. klamerki i cały czas mi się wydaje, że sporo z nich przepadło w jakiejś kociej, czarnej dziurze.
Półeczka na której trzymaliśmy podręczne leki świeci pustkami, bo jak tylko Jamie odkryła szeleszczące paczuszki tamże, regularnie po powrocie z pracy znajdowałam porozrzucane opakowania. Więc leki powędrowały do zamykanej szafki.
Zastanawiam się z niepokojem, czy pewnego dnia Jamie odkryje, że jeśli zrzuci z lodówki puszkę z karmą, to puszka się otworzy i.... hulaj dusza! Chociaż pewnie powinnam się nie zastanawiać CZY, ale KIEDY Jamie odkryje tę prostą metodę zdobywania pożywienia.
Pozostaje mi nadzieja, że szafek Jamie się otwierać nie nauczy.
Bo mam wrażenie, że Jamie nie kombinuje "co-by-tutaj" tylko gdy śpi.
Ech, czasem się zastanawiam co by było, gdyby Panna Mądralińska nie była jednocześnie takim małym, słodkiem kotkiem..... Ale jest.
I kochamy ją za wszystko. Za wybujały intelekt też.
Bo czyż nie jest godnym podziwu, że taka mała, płaska głowka mieści w sobie tyle sprytu?

poniedziałek, 14 lipca 2008

Kto kogo ?


Olka ma prawo palnąć w głowę każdego.

Bluta ma prawo palnąć w głowę każdego oprócz Olki i Jamie. Bi nie musi dyscyplinować, bo Bi Blutę kocha bardzo.
Diabłowi wydaje się, że ma prawo palnąć w głowe każdego oprócz Olki, ale wszystkie korniczki raz na czas wybijaja jej ten pomysł z łysej głowy tłukąc po innych częściach ciała. A Bi ja szarpie za uszy, jak Brzydula przegnie.

Jamie ostatnio doszła do wniosku, że ma prawo palnąć w głowę każdego, oprócz Olki jak już wspominałam, poza tym Olka i ja to dwie wielkie miłości Jamie, więc nasze głowy są bezpieczne. Za to Blucie Jamie czasem przypomina, że już nie jest malutka.

Bi ma prawo palnąć w głowe każdego, kto jej zajmie miejscówkę u mnie, chociaż zazwyczaj zamiast łapoczynów stosuje szarpnięcie za ucho. Oczywiście oprócz Olki.

Maluchy ma prawo palnąć w głowę każdy.
Na szczęście w zasadzie nie ma to miejsca, chyba, że 5miesięczne dzieciątka wpadną na pomysł, żeby possać mamcię, wtedy dostają plaskacza. Albo zajmą Bi miejscówkę, wtedy dostają po uszach.
Oczywiście maluchy nie mają prawa palnąć w głowę nikogo.

Można też na to spojrzeć z drugiej strony:
Jamie kocha Olkę, z wzajemnością.
Ku mojemu zaskoczeniu, między Bibi a Blue wytworzyła się bardzo silna więź i na Biedroneczkę Blue nie burczy nigdy, a nawet więcej: dzisiaj Królowa Blue sprała Diabła za dokuczanie Bibi.

Diabeł... cóż, Diabeł kocha mnie.
Ja kocham Diabła.Wielkie to szczęście, że moje pojemne serce jest w stanie pomieścić wszystkie kocice.
I nie tylko ;)

Z układów kocio- ludzkich,Blunia kocha Mi, Oliwcia kocha mojego męża, Diabeł, Jamie i Bi kochają mnie, przy czym Bi męczy swoją osobą cała rodzinę.

Nie masz jeszcze kota? Żałuj!
Masz tylko jednaego? Szybciutko się dokoć!

Kocio-ludzkie i kocio-kocie układy są tak niesamowite, że można je obserwować latami i codziennie się czymś zadziwić.

poniedziałek, 16 czerwca 2008

A ja wolę moją mamę, czyli jak dobrze mieć córeczkę







Nie wiedzieć czemu, Blue obudziła się rano wściekła.
Nie zdenerwowana czy rozdrażniona, ale porządnie wściekła, jak osa w żółto-czarne paski.
Idąc do poidła pogoniła kota Diablicy, która wyczuła, że żartów nie ma i bez ociągania zeszła szefówce z drogi.
Potem Blue wytargała za uszy własne dzieci, które przybiegły sie przywitać.
Obojętnie przyjęła czułe przywitanie Bibi i od niechcenia odpowiedziała "cześć" swojej kochanej Oliwce. Słowo daję, słodkiej i łagodnej Blue jeszcze w takim podłym nastroju nie widziałam nigdy.
Może jej się coś złego przyśniło? Może śniadanie jej nie smakowało? Może nóżki ścierpły we śnie? A może pobudkę zgotowała jej Diablica za pomocą zębów?
Teraz już nie dojdę dlaczego, ale Blue miała paskudny humor i już. Kto się zbliżył obrywał, kto za blisko podszedł słyszał to, czego mi powtórzyć nie wypada.
Jamie obserwowała swoją mamę z boku, zmrużyła pomarańczowe oczy i patrzała.
W końcu wstała, wygięła w pałąk chude ciałko i wskoczyła na akwarium, do siedzącej sztywno jak egipska figurynka Blue i strzeliła jej baranka.
Zanim Bluta zdążyła uświadomić swoją piękną córkę, że nie ma ochoty na żadne ^%$##^&^ towarzystwo, Jamie podsunęła jej pod pyszczek karbowaną główkę i miałknęła prawie bezgłośnie: przytul mnie ......
Nie wierzyłam własnym oczom, ale Blutka, zamiast pacnąć ją w głowę albo chociaż zakląć szpetnie pochyliła się nad Jamie i... polizała córkę po czółku. A potem już obie, mama i córka prześcigały się w czułościach. Jamie bardzo zadowolona z siebie, Blunia zrelaksowana i wyciszona.
Hmmm coś mi to przypomina i doskonale rozumiem Blue.
Jak dobrze mieć córeczkę !

czwartek, 8 maja 2008

Jak mogłaś Agato!


Gdyby Zdzisław był koteczką, na 100% byłby damulką.
Bo Zdzisław oprócz rozumu ma wielkie serce i bogate wnętrze.
Miłość między Agatą a Zdzisławem pojawiła sie w chwili, kiedy ci dwoje zobaczyli się po raz pierwszy. Agata przyszła do mnie obejrzeć kocięta, w tym kocurka, którego zamówiła, zanim się urodził. W zasadzie chciała koteczkę, może dlatego w Zdzisławie jest taki silny pierwiastek żeński? Ale zamiast koteczki urodził się dla niej kocurek.
Więc Agata przyszła obejrzeć maluchy i BUM! stało się.
Dla Zdzisława Agata jest najważniejsza na świecie, tak naprawdę inni ludzie mogliby w ogóle nie istnieć. Bo Zdzisiu kocha swoją Agatkę patologicznie, jak jego mama Blue kocha swoją Mi.
Oprócz pokładów miłości, różowego nosa i wielkich niebieskich oczu Zdzisław ma talent.
Dokładniej mówiąc talent wokalny.
Ponieważ każdy artysta potrzebuje odpowiedniej akustyki Zdzisław też znalazł miejsce do popisów.
Wanna!
Ach! jak w wannie się śpieeeeeeeeeeeewaaaaaaaaaaaaa.... jak się pięknie echo niesie po całym mieszkaniu.... Nie wszyscy doceniali umiejętności Zdzisia, biedak nie raz usłyszał brutalne "zamknij się Zdzichu!" Ale i tak śpiewał. A sąsiedzi Agaty pewnie nie raz się zastanawiali, czy jej mąż ma w końcu na imię Zdzisław czy jednak nie?
Kiedy Agata z rodziną przeniosła się czasowo do wynajętego mieszkania, Zdzisław od razu wpadł do łazienki i zaśpiewał kilka swoich ulubionych kawałków. Test wypadł pomyślnie, akustyka była świetna.
W zeszłym tygodniu odwiedziłam Agatę, która już mieszka we własnym, pięknym, nowiutkim i pachnącym mieszkaniu.
Eleganckie, fajnie rozplanowane, urządzone ze smakiem... aż doszłyśmy do łazienki.
I ... szok! Łazienka na pierwszy rzut oka piękna, ale co ja widzę???
NIE MA WANNY!!!! Najnormalniej w świecie w kącie stoi kabina prysznicowa!
Biedny Zdzisław. Era dobrze nagłośnionych koncertów właśnie się skończyła.
Agato... jak mogłaś!

poniedziałek, 5 maja 2008

Tak to miało być!


Wczoraj zadzwonił telefon i zapowiedzieli się nieoczekiwani ale przemili goście. Dzisiaj nas odwiedzili: Ida, Rafał i Frania. Frania to czarna koteczka devon rex, córeczka naszej Diablicy, zresztą bardzo do swojej mamy podobna.
Frania była stremowana zapachami obcych kotów, wyraźnie i dobitnie powiedziała Rafałowi, że jej się tu nie bardzo podoba. Widocznie nie tylko uroda ale i charrrakterek po mamusi! :)))
Widać było wyraźnie, że Frania nas już nie pamięta i najlepiej się czuje albo u Idy albo u Rafała.
I co to ma być?!
Sama jej przerwałam pępowinę, nauczyłam jeść, korzystać z kuwety i w ogóle być w miarę przyzwoitym kotem. A tu po roku od wyjazdu z naszego domu Frania udaje, że nas nie zna.
No pięknie!
A tak całkiem na serio: miło to widzieć, że Franka jest już nie nasza.
Że dobrze i bezpiecznie czuje się z nowymi opiekunami.
Tak właśnie powinno być.
Ida, Rafał, dziękuję Wam za odwiedziny i za to, że jesteście takimi opiekunami dla Franusi, i że ją tak kochacie.
A przy tej okazji gorąco pozdrawiam wszystkich, którzy dali świetne domy i tyle serca naszym kociakom.
Tak sobie to wyobrażałam i tak to miało być.

czwartek, 1 maja 2008

"K"oteczki


Za każdym razem, tuż przed drugim szczepieniem dociera do mnie, ze to już niedługo. Że niedługo trzeba będzie się rozstać.... I jak zwykle się zastanawiam, kiedy te dzieci tak urosły? I dlaczego tak szybko? No bo drugie szczepienie, kastracja i pomału kociaki zaczną się rozjeżdżać do swoich domów.
Już wiem, że pierwszy wyjedzie Klusek, oficjalnie King od Dreams Scardinius*Pl
Miot "K" to wybitnie energiczne kociaki. Każde z nich to żywe srebro, jeśli widzieliście kiedyś rozlaną rtęć, to łatwo sobie wyobrazicie K-otki w ruchu. Są wszędobylskie. Szybkie. Ciekawskie. Gadatliwe. Żarłoczne. Niesamowite jak głośno potrafią krzyczeć czekając, aż ostygnie ich kurczak.
Każde z nich jest inne, a jednocześnie są tak podobne.
Klusek jest rozsądny, zawsze się namyśla, zanim coś zrobi, zmarszczy czółko i zastanawia się, czy napewno warto.
Miki to maminsynek i podrywacz, tylko nie czaruje swojej mamy Blue, a ludzi, jak ten Miki potrafi zaglądać miłośnie w oczy, o mamusiu.... Ciekawe kto powie o nim Key To My Heart? To będzie prawdziwy szczęściarz....
Kitty to dziewczynka stanowcza, odważna i zdecydowana. Ale i ona by oddała ostatnią chrupkę babycata za kwadransik na kolanach z opcją drapania po brzuszku. Jest bardzo podobna do Jawuni i jest tak samo kochana.
Kika moja księżniczka, delikatna i śliczna jak porcelanowa laleczka. Co nie przeszkadza jej bujać się na firankach. Szczęście, że w domu, w którym zamieszka Kikunia nie mają firanek :))
Magusia to prawdziwa czekolada w ko(st)kach. Bycie całowaną po brzuszku to jej ulubione zajęcie. Do tego jest piękna i będzie miała oranżowe spojrzenie, jak jej siostra Jamie. Uwielbiam patrzeć na Magunię, jej imię: Kind of Magic pasuje do niej idealnie.
Kiss Me Quick! Wydaje mi się, że imię stanowi życiowe motto Kisielki. Jeśli się nie zareaguje należycie szybko na przymilne gadanie i pląsy Kisielki to na 100% dostanie się upomnienie wysokim i donośnym głosikiem Kisi.
Na razie nie myślę o dniu, kiedy zaczną nasz dom opuszczać "K"oteczki.....
Na razie pozadrościłam Izie Jakul pięknych albumów i utworzyłam moim kotom album. Teraz można zobaczyć ich fotki w naprawdę dużych ilościach:
NASZ ALBUM
Ale wiem, że pojutrze, po drugim szczepieniu znowu zacznie wracać myśl, że to już niedługo i będę się zastanawiać, kiedy te dzieci tak urosły.... przecież dopiero co były takie maleńkie.....

czwartek, 17 kwietnia 2008

Jamie



W weekend Jamie i ja byłyśmy w Szczecinie na wystawie. Nocowałyśmy w hotelu i ku naszemu zdziwieniu okazało sie, że mamy pokój dwuosobowy: ja miałam swoje łózko, a Jamie swoje.
Po rozpakowaniu się zostawiłam Jamie samą i wyszłam na 3 godziny. To, co usłyszała od Jamie po powrocie nie nadaje się do powtórzenia bez ocenzurowania tekstu. Ponad godzinę słuchałam, że jak mogłam, że kotu sie nie robi takich rzeczy, że juz powinnyśmy spać, bo jutro długi dzień, że ona tu odchodziła od zmysłów bojąc się porzucenia i w ogóle straszny skandal i obraza. Jej aoouuaauuuooooaaauuułaaaaoouuuaaa było słychać na korytarzu i w pokoju obok. Zaproponowałam jej w ramach przeprosin zabawę i oczywiście zadziałało. Zawsze działa.
Ale swoją ważką z dzwoneczkiem Jamie szybko sie znudziła, więc zjadłam niskotłuszczowego camemberta, a papierek zwinęłam w kulkę i dopiero zaczęło się szaleństwo! Od rzucania kulki rozbolała mnie ręka, ale Jamie aportowała tak, że niejeden wyżeł mógłby sie nauczyć.
Ja wymiękłam pierwsza, wzięłam prysznic i do łóżka.
Jamie jeszcze długo mordowała papierową kulkę na swoim łóżku. Ale najwyraźniej tak jak ja, nie bardzo umiała zasnąć w obcym miejscu, bo większość nocy kursowała po hotelowym pokoju gadając do siebie.
Przy okazji wyciągnęła z ceramicznego wazonu sztuczne tulipany. Tulipany zabiła, wazonik zrzuciła. Przewróciła nocne lampki na obu stolikach, krzesło, a co drugie okrążenie sprawdzała, czy drzwi od pokoju może jednak dadzą się otworzyć. Nie dały się, więc narzekając wniebogłosy robiła kolejną rundkę po pokoju. Ok. 5 nareszcie się zmęczyła, wlazła do mojego łóżka i zasnęłyśmy obie. Rano ja posprzątałam to, co ona poprzestawiała po swojemu w nocy, a Jamie siedziała na środku hotelowego stołu i w skupieniu, ze zmarszczonym czółkiem, olbrzymimi oczyskami patrzała, czy wszystko robię, jak należy.
Jamie szczecińskie hotel podobał się dużo bardziej niż mi, bo ja byłam jakoś niewyspana i śpiąca jak sowa, a Jamie świeża i rześka jak skowronek.
Zresztą ona zawsze wygląda jak modelka na chwilę przed wyjściem na wybieg.
Elegancka, piękna i delikatna.
Więc o Jamie pewnie będzie dużo i często.
Bo wszystkie moje koty kocham ogromnie.
Ale my heart belongs to Jamie.....

niedziela, 30 marca 2008

Nie ma sprawiedliwości...


Bibi jest zdruzgotana.
Po pierwsze stonka.
Jak Bi przyjechała z Belgii, to nie miała w zasadzie żadnej konkurencji, bo jej rówieśniczka Jamie jest nad wyraz zgodna i miła, więc jak się Bi uparła, to jej zawsze było na wierzchu. No i do czasu narodzin stonki to Bi i Jamie były dziećmi w tym domu.
A teraz co?! Stonka żadnej świętości nie uszanuje! Podepcze, wszędzie wlezie, zagospodaruje każdą zabawkę, zeżre wszystko co do okruszka, zajmie wszystkie poduszki a do tego potrafi zająć najlepszą miejscówkę: siedzisko na drapaku! Nie pomaga syczenie, ani pacanie łapą po głowie, bo stonka ma to po prostu gdzieś, a nawet ( o rozpaczy!!! ) przyjmuje to jako zaproszenie do zabawy....
Bądźmy szczerzy, od kiedy tydzień temu stonka definitywnie pokonała płotki kojca życie Bibi stało sie stanowczo cięższe. Bibi często siada na parapecie, patrzy ze zmarszczonym czółkiem w dal i zastanawia się, czy jak była kilkutygodniowym kociakiem to też była taką okropną stonką??!!
Po drugie spanie.
To już w ogóle przekracza wszelkie możliwe granice. Od początku było wiadomo, że na poduszce Dużej Dużej śpi Diabeł i nawet Bi musiała to przyjąć do wiadomości. Ale super cieplutka miejscówka pod kołdrą na brzuchu Dużej Dużej była wolna i Bibi z rozkoszą zaklepała ją dla siebie. To, co miało miejsce wczoraj to było dla Bi jak senny koszmar. Na poduszce jak zwykle Diabeł, bo jej technika rekinich zębów każdemu wybije z głowy podsiadkę hy-hy.
Ale niżej... na brzuchu leżały 3 stonki: Kika, Kisia i Kitty! Trochę niżej leżała Blue ze stonkami czekoladowymi, Magusią i Kluskiem. A cieplutkie zagłebienie między szyją i obojczykiem Dużej Dużej zajął Mikunio, który wtulił pysio w policzek D.D. i spał, bezbronny i rozkoszy jak niemowlak, sapiąc cieplutkim, różowym noskiem w policzek, w który wcisnął pyszczek.
A gdzie? pytam GDZIE??? ma się położyć Bibi?
Szkoda gadać, ile prób musiała podjąć, zanim udało jej się wcisnąć pod puchaty, błękitny koc leżący na kołdrze, a i tak bibusiowe uszy wystawały, totalna porażka.....
Na szczęście około północy Blunia zwołała dzieci na karmienie i cała stonka pobieła przyssać się do swojej mamy. Wtedy Bi wgramoliła się pod kołdrę, wtuliła w swoją miejscówkę i zasnęła z ciężkim westchnieniem.
I tylko jedna myśl, taka już zupełnie półprzytomna, pozwoliła jej zasnąć spokojnie: Teraz nie ma sprawiedliwości, ale Ty stonko, za kilka tygodni się wyprowadzisz, a ja, Bibi, będę mieć swoją miejscóweczkę na zawsze. O!
Tak Bibuniu, na zawsze. A przynajmniej do następnego wysypu stonki ;)

środa, 26 marca 2008

Oliva


Czasem jest tak, że robi się coś głupio, a jednak los się do nas łaskawie uśmiecha, przymyka oczy i do czynu głupiego dorzuca masę szczęścia.
Tak właśnie było z Oliweczką.
No owszem, planowaliśmy mieć kota, ale kiedyś. Miał być miły, przytulaśny i nie zostawiać masy włosów wszędzie. Padło na dziwaczną rasę Cornish Rex.
Oliwcię kupiliśmy na kociej wystawie, od hodowczyni, która przyjechała z kociakami na sprzedaż z dalekiego Kaliningradu. Kryteriami wyboru były jej oszałamiojąco piękny, inny od wszystkiego co widziałam kolor i jej oczy. Już wtedy ogromne, przejrzyste, rozświetlone i wpatrzone w nas.
Po krótkiej rozmowie dostaliśmy do rąk malutkiego kociaka i zapewnienie, że "wsio kuszajet".
Potem przyszło nam zapłacić za niewiedzę i kupowanie kota pod wpływem impulsu.
Następnego dnia około południa Oliś była ciężko chora, a diagnoza naszej Pani Weterynarz była jak wyrok: panleukopenia. Kto ma kota, wie, co to jest.
Długie i straszne dziesięć dni walczyliśmy o jej życie. Nie wiem do końca, jakim cudem udało się tę walkę wygrać. Ale się udało i tylko to się liczy.
Jednak szczerze i uczciwie muszę przyznać, że to był jedyny kłopot, jaki z Oliwką mieliśmy.
Bo Oliwka jest najgrzeczniejszym kotkiem na świecie.
Nic nie zepsuła, nie potłukła, nie podrapała, nie zrzuciła. Zero strat. Zero kłopotów.
Mieszkanie z nią okazało się samą przyjemnością. Nauczyła nas, co znaczy kornisz, że koty wcale nie chodzą własnymi drogami, że nie jest szczęśliwa, jeśli nie ma nas w pobliżu, że najlepszym miejscem do spania jest człowiek, ze kot nie tylko lubi mówić, ale opowiada całe historie.
Kontaktowa, słodka, czuła, ale subtelna i nienahalna.
Trudno w to uwierzyć, ale Oliwci wystarczy jedno "nie wolno"
To właśnie Oliś nauczyła mnie być hodowcą.
To była miła nauka, bo rodziła zdrowe, bezproblemowe kociaki, którymi się świetnie opiekowała.
No ok, trzy ostatnie mioty początkowo wychowywała na mojej poduszce i było to troszkę męczące, ale z drugiej strony, nie sposób się z nią nie zgodzić, że to najlepsze miejsce w całym domu.
Teraz Oliwka jest hodowlaną emerytką, kastratką, której wrócił charakter kociaka, zapuściła brzuszek, biega skacze i prowokuje mnie do gonitw. Z bliżej nieznanego mi powodu uznała, że ja jestem najlepsza do zabawy w berka.
Mam mocne podejrzenie, że podczas kastracji Pani Wet uszkodziła coś Olce w środku, bo mruczenie nie chce się wyłączyć, ale nie narzekamy, w końcu kot jest od mruczenia. I od grzania kolan.
Olka jest u nas na specjalnych prawach i wolno jej wszystko.
I ostatnio często myślę, że ośli upór to wcale nie wada charakteru, tylko zaleta.
Bo co by było, gdybym posłuchała pięć lat temu olkowej hodowczyni, która pokazywała mi palcem drugą koteczkę i tłumaczyła: ta eta łutszaja!
Ale ja byłam twarda i uparcie powtarzałam, wskazując palcem beżową kruszynę: ale ja chcę TĄ!
I przysięgam na wszystkie scardiniusowe mioty: lepiej wybrać nie mogłam.

czwartek, 20 marca 2008

Początek

Początek był banalny i standardowy, jak w większości takich przypadków. Był dom, do którego były przynoszone znalezione na ulicach, śmietnikach i wyciągnięte z piwnic koty i psy, a na stałe chomiki, świnki morskie, żółwie, kanarzyca Basia, papużki faliste, myszki, patyczaki, akwarium..... I przez wiele lat 2 psy: Karo i Ikar.
Niestandardowa była tylko święta cierpliwość mojej Mamy, która godziła się na to całe towarzystwo, wykładała kasę na weterynarza, pomagała doglądać, pielęgnować i znajdować nowe domy.

Nasze pierwsze koty na dłużej, to były Maciek 1 i Maciek 2.
Jeden znaleziony jako kociak z połamaną łapą, drugi był chory i po wyleczeniu jakoś tak został. Maćki wyglądały prawie indentycznie, piękne, biało-bure, zielonookie kocury. Maćki były kotami, które wpadały zjeść i przespać się. Jednego znalazłam pewnego dnia na śnieżnej zaspie przy ulicy, w nienaturalnej pozycji, z szeroko otwartymi, pustymi oczami. Drugi pewnego dnia wyszedł i już nigdy się nie pojawił.....

Długo trwało, zanim pojawiła się Kicia. Nie wiadomo skąd, jak i kiedy. Piękna, czyściutka i zadbana, czarno biała kotka stała przy wejściu do bloku i rozpaczliwie próbowała zwrócić na siebie uwagę. Wzięliśmy ją do domu, żeby nakarmić i wypuścić. Tak obiecałyśmy Mamie, Olga i ja, zaklinając się, że tylko na chwilkę. Ale Kicia jak już umościła się na kanapie, oświadczyła, że nigdzie nie idzie. I to był mój pierwszy, całkowicie domowy kot.
Po kilku latach umilania nam życia mruczeniem, przez naszą niewiedzę i niefrasobliwość, Kicia zaginęła. Mimo kilkumiesięcznych poszukiwań nie odnalazła się nigdy.
Mam nadzieję, że tak jak przy wmeldowaniu się do nas, Kicia wprosiła się do czyjegoś domu
i została na stałe, grzejąc inne kolana i mrucząc innym ludziom. Mam nadzieję i wierzę, że tak właśnie się stało.

Po kilku latach, gdy z mężem i 4-letnią córeczką przeprowadzaliśmy się "na swoje", w naszej rodzinie pojawiła się Oliwka.
A razem z Oliwką zaczęła się era korniszy i straszna choroba: korniszoza.
No i co tak mruczysz Olka?
Następnym razem będzie o Tobie, bo inaczej być nie może, wiadomo.

środa, 19 marca 2008

Pisz, pisz, pisz!

Taaaak, łatwo powiedzieć, trudniej pisać. Ale może to rzeczywiście nie jest zły pomysł? Natku, Kasiorko, Kitty i inni namawiacze: spróbuję więc pisać. O czym będzie? Głównie o nich.
Ale też trochę o nas i o Was. Tylko od czego zacząć............? Najlepiej będzie chyba od początku.
Więc będzie o początku. Jutro.