niedziela, 14 marca 2010

> 50 i wspomnienie


Bibi rodząc siedmioro kociąt sprawiła, że liczba maluchów urodzonych w naszej hodowli przekroczyła 50 kociaków.
Ale tak naprawdę było ich więcej, tylko nie było im dane zostać kotami.
Pozostały na zawsze kociątkami, czasem większymi, czasem mniejszymi.
Choć staram się tego nie rozpamiętywać, pamiętam każde z nich.
Tego, dla którego droga na ten świat okazała się zbyt trudna i nie umiałam go już ściągnąć na tę stronę tęczy.
I tego, który urodził się tak maleńki, że przeżył tylko 20 minut i zasnął cichuteńko, na zawsze w moich dłoniach.
I Egonka, który walczył o życie tak dzielnie, że do dzisiaj nie rozumiem, dlaczego przegrał.
I małego Hadesa, który w trzecim tygodniu życia przegrał walkę z zapaleniem płuc.
I tłuściutką owieczkę First Lady, która odeszła niespodziewanie, w ciągu kilku godzin mając 3 dni.
I Franka, który jako maluch wyrwany ze szponów śmierci dostał od losu rok cudownego życia i został pokonany przez sepsę w momencie, gdy wydawało się, że już wszystko idzie ku lepszemu.
Rzadko się o tym mówi, ale śmierć kociąt jest częścią hodowli.
Częścią bolesną, mokrą od wylanych łez i ciężką od bezsilnej rozpaczy, kiedy trzeba się pogodzić z tym, ze to już koniec.
Teraz, wspominając maluchy, które straciłam nie płaczę.
I chociaż każda śmierć była obezwładniająco gorzka to cieszę się, że właśnie ja mogłam spędzić z nimi te krótkie chwile, które były im dane.
Moje tęczowe kotki.