wtorek, 22 lutego 2011
Hodowczynią być
Jedziesz z kotką na krycie pełna nadziei, potem 21 dni jak na szpilkach czekasz, czy różowe sutki potwierdzą , że masz na co czekać.
Dopieszczasz kotkę, karmisz, znosisz cierpliwie jej humory i namolność. Patrzysz, jak jej brzuch się powiększa i przy każdej okazji przykładasz do tego brzucha dłonie, żeby poczuć życie w jego wnętrzu, zastanawiając się, jakie tym razem będą.
W końcu nadchodzi ten dzień.
Rodzą się.
Potem się trzęsiesz, czy grubną jak należy i z drżeniem serca obserwujesz codzienne wskazania wagi.
Potem otwierają oczy i zaczyna się piękny czas, niekiedy zaprawiony łzami i nerwami przy każdej biegunce, zadrapaniu oka, upadku z drapaka zakończonym stłuczoną łapką. Ale więcej jest uśmiechów, bo chociaż widziałaś to już dziesiątki razy, nadal cię wzruszają dopiero co otwarte oczka, kroki na chwiejnych łapkach, niezdarne podskoki, mniej czy bardziej udane próby wyczyszczenia mini pazurków czy odgryzienia ucha bratu albo ogonka siostrze. I wiesz, że te widoki nigdy Cie nie znudzą.
Śpicie pod tą samą kołdrą, razem idziecie rano do łazienki i razem gasicie wieczorem ostatnie światła, bo kiedy one są w domu, pierwsza wstajesz i ostatnia kładziesz się spać, żeby obrobić żłobek i spędzić z nimi jak najwięcej czasu.
Potem zaczynają się rezerwacje, po 1000x się zastanawiasz, czy wybierasz właściwych ludzi, bo ta decyzja to decyzja o całym dalszym życiu kotka.
Potem szczepienia, kastracje, czas pędzi i te zamówione zaczynają się wyprowadzać, a Ty głaszczesz te ze statusem ‘dostępny’ odganiając myśli, że zostaną Ci na zawsze, bo w skrytości ducha cieszysz się nierozsądnie, że możesz jeszcze z nimi pobyć, zanim wspólne dni i noce skończą się na zawsze.
A potem rozdzwaniają się telefony i o nie, te ostatnie, i cieszysz się, że znowu miałaś rację i warto było czekać na najlepszy dom.
Tylko nie wiem czemu, głupia kobieto, w całej tej radości masz ściśnięte gardło i przełykasz łzy?
niedziela, 23 stycznia 2011
Jak pies z kotem
Szczeniaka planowałam około połowy roku, żeby w domu nie było kociąt, żeby było już ciepło i żeby cały czas poświęcić psiakowi.
Ale znalazłam Su i wiedziałam, ze to ona. Że to nasz piesek.
Chociaż czas nie był dobry.
W domu szóstka ośmiotygodniowych kociąt, tuż przed pierwszym szczepieniem.
Za oknami sroga zima.
I kocice, które w czasie, gdy w domu są kociaki, nie są życzliwe nastawione do wszelakich intruzów.
Długo biłam się z myślami, rozważałam wszelkie za i przeciw, starałam się wyobrazić sobie najgorsze możliwe scenariusze wprowadzenia szczenięcia, a, że wyobraźnię mam bogatą, decyzja była bardzo trudna.
Jednak serce nie sługa i po rozmowach z hodowczynią naszej Su zapadła decyzja: bierzemy sunię.
Pierwsze dni nie były łatwe i bardzo wszyscy pilnowaliśmy kocice, by nie zrobiły żadnej krzywdy rozbrykanej, sześciomiesięcznej grzywaczce.
Obserwowałam zwierzyniec i ze zdumieniem stwierdziłam, że to, co uważałam za największy problem, czyli maluchy w domu, okazało się tym, co ogromnie ułatwiło integrację szczeniaka z kocim stadkiem.
Dzieci kocie i psie dogadały się błyskawicznie.
Maluchy ciekawskie, radosne, przyjacielsko nastawione szybko nauczyły się 'innego stwora', odmiennej mowy ciała, znaczenia wydawanych dźwięków i wzajemnej delikatności.
Dorosłe kocice jakoś tak siłą rozpędu przyjęły do wiadomości, że psina nie jest groźna i łatwo ją utrzymać w ryzach.
Teraz już Sushi uwielbia kociaki, a kociaki ją.
Niedługo maluchy zaczną się wyprowadzać do nowych domów i jestem pewna, ze Su będzie bardzo tęsknić za swoimi małymi przyjaciółmi.
Bo u nas w domu, jak pies z kotem oznacza więcej niż w przyjaźni.
Subskrybuj:
Posty (Atom)